Dzisiaj zapraszam na część drugą relacji z pobytu na Cyprze autorstwa Artura Kamińskiego. A w niej: skąd u małżowiny maślane oczy? O rosyjskim sposobie picia drinków. I o tym dlaczego nie należy śmiać się z umiejętności językowych rodaków… – nigdy!:))) Zapraszam do czytania!
***
Pierwszego dnia dziarsko udaliśmy się na plażę wyposażeni w odpowiednie mazidła. Na plaży jedyny wolny parasol był porwany do granic możliwości. Nic tam, wzajemne mazanie mazidłami i ufff… słońce, którego w Polsce się nie widzi. Jak jest ciepło to i pić się człowiekowi chce. Grzeczne pytanie do małżowiny czego sobie życzy…
Tylko wodę.
Ja nie wielbłąd, więc dla siebie zamówię coś mocniejszego. Wędruję do barku przypominając sobie wszystkie angielskie słówka jakie znam (naprawdę, jest ich dość niewiele…).
Gin and tonic and water in a bottle, please – wydukałem.
Dostałem to co chciałem i na leżaczek! Uważne lustrowanie okolicy. I stwierdzam, iż mamy niesamowicie strategiczne miejsce:
– 5 m do wc
– 6 m do barku
– 8 m do morza
Mało strategiczna okazała się jedynie parasolka…
I tak sobie leżeliśmy do obiadu. Przed wejściem na “stołówkę” na stojaku tabliczka z napisem z którego zrozumiałem tylko “czekaj”.
No dobra, czekamy… Nagle w naszym kierunku udaje się bardzo przystojny gość z obsługi. Moja małżowina dostała maślanych oczu, a mój organizm nagle rozpoczął wydalanie ogromnych ilości potu. Uświadomiłem sobie, iż ten gość na pewno będzie coś do mnie mówił! Oj, Kamyczku… Nie wiem dlaczego, ale angielski – grecki, angielski – cypryjski, angielski – angielski, dla Kamyka to są zupełnie inne języki. Jedyne co usłyszałem to ”how many person”, transltor w głowie jakoś to przetłumaczył i wydukałem, że dwie. Ufff… gość nas doprowadził do stolika, ja sobie siadam, a małżowina dalej z maślanymi oczami, ledwo wcelowała siedzeniem w krzesło. Gość wyjmuje notes i ponownie do mnie coś mówi. No nie!!! Przecież tutaj samemu się nakłada!!! Translator w głowie rozgrzany do czerwoności jakimś cudem zmusił mój narząd mowy do wydukania „repeat please”. Usłyszałem wiele słów i jedno wyłapałem – „drink!”. Ufff… jestem w domu. Proszę o piwo, a małżowina z cielęcymi oczkami odpowiada mi „yes” na moje pytanie, czy napije się czerwonego wina. Coś się uszkodziło w inżynierskiej głowie mojej małżowiny – no dobra – naprawdę był przystojny… Gdy gość się oddalił, a małżowina udała się po posiłek, przymykając powieki stwierdziłem, iż muszę doprowadzić i moje oczy do takiego samego maślanego stanu jaki ma małżowina – wszak jesteśmy małżeństwem i musimy do siebie pasować. Rozmarzony otwieram oczy i… widzę wielką… olbrzymią… Rosjankę! Szła dokładnie w moim kierunku! Już miałem uciekać, kiedy usłyszałem:
Kamyczku dobrze się czujesz?
Szybki powrót na ziemię i przyglądam się jak co najmniej pokaźnych kształtów kobieta, usiłuje usadowić swoją pupę na krześle. Wracając z posiłkiem słyszę jej głos:
Aлкоголь быстро, быстро…
Kelner niemalże truchcikiem poleciał po gorzałkę. Gdy postawił szklaneczkę zapełnioną w 1/3, kobieta się wydarła:
Hемного!!!
Kiedy Rosjanka dostała dolewkę, mogłem zaobserwować nowy sposób spożywania wysokoprocentowych wyrobów. Mianowicie, wsadziła w kącik ust słomkę zanurzoną w jakimś soku, a w drugiej ręce szklanka z gorzałką. Jednocześnie zasysając i pijąc, duszkiem opróżniła zawartość. Gdy moje i kelnera oczy kręciły się jak pięciozłotówki z wrażenia, Rosjanka ponownie się wydarła:
Eще!!!
O rany, miałem dość więc uciekłem na plażę. Brrr… Mnie się pić odechciało, ale nie naszym plażowym sąsiadom. Gdy oczy małżowiny doszły do siebie, słyszę za plecami:
Dziewczyny, to co chcecie do picia?
Czarną rosyjską.
Dobra, odkręcam głowę w kierunku baru, bo zapowiada się wesoło. Starszy jegomość puka w blat i piękną polszczyzną zwraca się do kelnera:
Dwie, czarne rosyjskie poproszę.
Barman ze zdziwioną miną przygląda się jegomościowi:
No mówię, dwie rosyjskie, czarne, czaaarne – mówi, pukając jednocześnie palcem w nakrętkę jakiegoś napoju – rozumiesz?
Ledwo powstrzymując śmiech, pomogłem rodakowi i zamówiłem upragnione drinki. Gdy już siedziałem na leżaku popijając ouzo, podśmiechując się z rodaka, nagle poczułem, iż zakręciło mnie w żołądku. No Kamyczku, trzeba do wc. Jeden rzut oka i widzę, iż przybytek jest właśnie doprowadzany ze stanu idealnego… do stanu mega idealnego… Kluczyk (karta) w łapkę i w te pędy do pokoju. Przykładam kartę do czytnika i… czerwone światło!!! Rany pomyliłem pokoje, ale nie. To ten. Jeszcze raz. Nic! Dalej czerwone. Kluczyk się rozkodował… W te pędy – do recepcji. Prześliczna recepcjonistka, pyta się w czym pomóc. A ja… a ja… zapomniałem jednego słowa. Jak jest do cholery po angielsku „toaleta”!? Gdy sytuacja stała się krytyczna, słyszę za sobą:
Synku, wc masz za filarem…
Odwracam głowę i widzę małego chłopczyka radośnie pedałującego do ukrytego przybytku. Zostałem uratowany przez rodaka!!!
Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie będę się naśmiewał z umiejętności językowych rodaków… Nigdy więcej!
Artur Kamiński
wybacz, ale nie publikuj tego więcej, kompletnie bezwartościowa i nudna relacja o niczym, na dodatek napisana irytującym pseudo luźnym sposobem.
Wybaczam!:D
A mnie się szalenie podoba! Prosto, ciekawie, bez nadęcia i jeszcze z wielka doża autoironii – rzadkie, cenne, bawi, i uczy, nawet jeśli nie widać.
Pozdrawiam Kamyczka :)!!
A mnie też się podobało:DDD