W ubiegły piątek byliśmy w Atenach. Pomyślałam że to również idealny moment, żeby napisać post o świątecznych ozdobach greckiej stolicy. Ale nic z tego! Nie udało mi się zrobić nawet jednego zdjęcia. Plany potoczyły się zupełnie inaczej…
Siedzieliśmy w Starbucksie przy uniwersytecie, tuż przy stacji metra Akademia. Już właśnie wyciągałam aparat, żeby zrobić pierwsze zdjęcie bożonarodzeniowej choinki, kiedy natychmiast kazano nam się ewakuować. Z kawą w jednej ręce, muffinką w drugiej. Właściwie nie zdążyliśmy nawet usiąść. Cały Starbucks opustoszał w przeciągu chwili. Na okna zapadły metalowe żaluzje. Pewnie nie zdążyły jeszcze dobrze zapomnieć poprzednich protestów.
Plac przy uniwersytecie pękał w szwach. Wszędzie uzbrojona policja, której posiłki wychodziły z bocznych ulic. Również i ja byłam gotowa do akcji! Aparat w gotowości i ta pyszna kawa. Wyglądało naprawdę groźnie i nawet Jani proponował, czy by nie uciekać. Zaparłam się jednak rękami i nogami, mówiąc że do momentu, kiedy nie dostanę pierwszą pomarańczą w głowę, nigdzie się nie ruszam! Co prawda protesty już wiele razy widziałam, ale jeszcze nigdy w Atenach.
Ludzi coraz więcej. Wszyscy telefony w rękach, zdają bliskim relację na żywo. Transparenty. Wykrzykiwane hasła. I nagle zjawia się ambulans… Coś się stało! Już ktoś dostał! Nie, jeszcze nie tym razem… Komuś zrobiło się po prostu słabo. Czekamy co będzie dalej…
Kolejne piętnaście minut. Okrzyki. Hasła. Transparenty. Młodzież w maskach na wypadek użycia gazu. Na wszelki wypadek! A może mama kazała… Mija kolejne dziesięć, piętnaście minut. Jani siada na krawężniku. Ja na baczność stoję nadal i wypatruje pierwszej, lecącej we mnie pomarańczy. Mogłabym pochwalić się przy wigilijnym stole. To byłby dopiero skandal, zdominowałby wszystkie inne tematy!
I kolejne dziesięć minut. Ludzie nadal podekscytowani. Kłócą się między sobą. Natomiast Jani na tym krawężniku prawie już usypia. Wygląda jak poszkodowany… Oparł głowę na dłoniach. Widzę po twarzy, że już chcę powiedzieć: „kiedy idziemyyy…?”, ale gryzie się w język. Ja wpatruje się dalej. Obserwuje ludzi w tłumie. Patrzę, że pod czarnymi kapturami i maskami, widać młodzieńcze rysy. Oj, cokolwiek by o proteście nie powiedzieć, to zajęć dziś chyba już nie będzie. Kolejne okrzyki i tak dalej… Studenci przepychają się i śmieją między sobą. Kiedy słyszę, że dziewczyny za mną mówią: „to co… idziemy już na tę kawę?”, wiem że raczej nic z tego nie będzie.
“Pieniądze na edukacje, nie dla bankierów”
Piękny słoneczny dzień. Idealny na późnojesienny spacer po Atenach, tuż przed Bożym Narodzeniem. Trzeba kupić jeszcze ostatnie prezenty. Na piechotę udaliśmy się na Monastiraki. Partenon stał niewzruszony. Jedna z niewielu stałości w tym ateńskim chaosie. Podczas nieśpiesznego spaceru, widzę obok nas protestujące wcześniej twarze. Już bez masek i zacietrzewionego buntu w oczach.
Kiedy doszliśmy do stacji metra na Monastiraki, kilku Afroamerykanów grało uliczny koncert reggae. Nie wiem jak zinterpretować takie zakończenie, ale czuje że nie wymyśliłabym lepszego. Jakby przeskoczyć z jednego świata, do drugiego. Na zupełnie inną planetę. Właśnie za to lubię wielkie miasta. Im większe, tym lepiej.