Pamiętam doskonale, jak przed moim pierwszym dłuższym zagranicznym wyjazdem, dostałam złotą radę od koleżanki, która bardzo często gdzieś wyjeżdżała:
Pamiętaj, zawsze kiedy się przeprowadzasz, szczególnie do innego państwa, potrzebne są trzy miesiące na zaaklimatyzowanie się. Dokładnie po trzech miesiącach zaczynasz funkcjonować normalne.
Moja koleżanka najwyraźniej wiedziała doskonale co mówi, bowiem jej słowa sprawdzały się za każdym razem, kiedy przesadzałam moje korzenie. Nie wiem, czy działa to na zasadzie efektu placebo, ale dokładnie tak samo jest i tym razem.
Kilka dni temu mimochodem sprawdzając coś w kalendarzu, uświadomiłam sobie, że moja granica „magicznych trzech miesięcy” właśnie minęła. Niewiadomo kiedy, tak szybko upłynął mi ten czas. I rzeczywiście – zauważyłam, że dopiero po tych trzech miesiącach, zaczynam funkcjonować normalnie.
Ku radości Janiego, moje nastroje przestały wzbijać się i spadać jak na zwariowanej sinusoidzie. Sama nie mogę się nadziwić, że przyzwyczaiłam się nawet do ciągłej niepewności, tego że nie mam pojęcia co dalej będzie. Naprawdę nie sądziłam, że nawet do takiej niestabilności człowiek jest w stanie się przyzwyczaić i zupełnie absurdalnie – znaleźć w niej coś stałego.
Codziennie wieczorem skrupulatnie planuje następny dzień, tak by mimo wszystko nie tracić cennego czasu. Powoli przybywa mi zwykłych codziennych obowiązków, stających się czymś w rodzaju kotwic, które nadają dniom stałość, a przede wszystkim cel. Przypadkowo znalazłam nauczycielkę angielskiego, która uczy mnie greckiego. Bo w maju chcę zdać egzamin. Mimo, że nie biorę udziału w żadnych zawodach – pojawiam się na wszystkich dodatkowych zajęciach na siłowni (jutro moje ulubione „stepy”). Czynnie uczestniczę w każdym okolicznym wydarzeniu. Pracuję nad tłumaczeniami i oczywiście piszę bloga. Ponadto w końcu mam tyle czasu, żeby czytać, czytać, czytać…
Teraz jestem przekonana, że to właśnie te wszystkie z pozoru błahe czynności, wykonywane z pełnym zaangażowaniem, uchroniły mnie przed emigracyjną depresją i nieodpartą chęcią powrotu. O tym też ostrzegały mnie koleżanki:
Pewnego dnia, możesz obudzić się rano i nie będziesz mieć siły żeby wstać, bo nie będziesz miała do czego. Tak może być przez jakiś tydzień, albo dwa. To normalne.
Ale kto za mnie pójdzie na lekcję greckiego? Po co tracić pieniądze za opłaconą siłownie? Niby małe rzeczy – a tak bardzo mobilizują.
Ostatnio coraz częściej zdarza mi się powiedzieć komuś „cześć” na ulicy. A w mojej greckiej komórce jest już, aż 6 numerów telefonów (i to nie wliczając Centrum Obsługi Klienta!). Zawsze mogę zadzwonić i umówić się z kimś na kawę – czemu by nie?
Mimo, że wciąż nasz własny kąt to tylko jeszcze sfera marzeń, ja czuje w środku coś w rodzaju wygranej – nad sobą oczywiście. I nawet listopad w tym roku wydaje mi się być trochę mniej jakby mroczny.
Cieszę się, że u Ciebie pozytywnie:)I jaka słoneczna grafika na blogu:)U mnie ostatnio wiele zaczyna się zmieniać, czasem tracę punkty odniesienia i szukam nowych… Ale też jest pozytywnie:)Pozdrawiam ciepło! 🙂
Taką właśnie grafikę chciałam – na ten mroczny listopad…Trzymam kciuki za e-książkę!!:D