Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 3/3)

Na szczycie Meteorów

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

Przeczytaj CZĘŚĆ 2/3

      Godzinę drogi od Githio leży Monemvasia. Udaliśmy się tam kolejnego dnia. Miasto założone zostało na szczycie potężnej skały w 583 roku. Ze stałym lądem łączy je jedynie wąska grobla. Składa się ono z Dolnego Miasta, z labiryntem wąskich uliczek oraz krytych dachówką domów i kościołów, otoczonego weneckimi murami oraz Górnego Miasta na szczycie skały. Charakteryzuje je burzliwa historia, warto się z nią zapoznać. Niecodziennym widokiem było ujrzenie białego konia wypasającego się na skałach góry, wyglądającego niczym jednorożec. Po zwiedzeniu Monemvasii i zapełnieniu żołądków pysznymi gyrosami, souvlakami i sałatkami greckimi, wróciliśmy do Githio.

Monemvasia

Monemvasia

       Następnego dnia, koło południa dotarliśmy do jaskini Diros, znajdującej się na południe od miasteczka Areopoli i lekko na północ od Pirgos Dirou.  Rejs łódką przez podziemne korytarze i komnaty wywoływał spore emocje. Trasa liczy 1,5 km, z czego tylko ok. 200 m pokonuje się na piechotę. Niesamowite jaskiniowe krajobrazy i nieskazitelnie czysta woda. Po wyjściu na powierzchnię, nie mogliśmy odmówić sobie krótkiej kąpieli przy okolicznej kamiennej plaży zbudowanej z białych otoczaków. Znakomite miejsce do snorkelingu.

Jaskinia Diros

      Było jeszcze w miarę wcześnie, a trzeba było powoli wracać na północ i opuszczać Peloponez. Postanowiliśmy więc, że pokonamy tego dnia całą długość półwyspu, a celem miała być Patra. Niekończące się zakręty, ogromne wzniesienia i zbocza gór oraz migoczące wody Morza Jońskiego, tak wyglądała droga powrotna. Po drodze mijaliśmy mnóstwo małych wiosek. W jednej z nich zaopatrzyliśmy się w przydrożnym straganie, w domowej roboty greckie przysmaki: ocet winny, oliwę z oliwek i same oliwki. Lekko zakręcony dziadek nie mógł dogadać się z nami w żadnym języku (nawet z greckim miał chyba małe problemy), ale za to poczęstował nas swoimi wyrobami, a my zrobiliśmy spore zapasy. Wieczorem dotarliśmy do Rio, na północ od Patry. Most podwieszany mający swój początek w Rio, a koniec w Antirio łączy Peloponez z kontynentem i jest dumą Greków. Nam udało się znaleźć nocleg w campingu z widokiem na most.

Wybrzeże Morza Jońskiego

      Przejazd mostem jest płatny. Za osobówkę zapłaciliśmy 13 euro. Ale po paru chwilach byliśmy z powrotem na kontynencie. Od tej chwili zostały nam już tylko dwa cele. Pierwszy z nich to Meteory, a drugi to koniec trasy w Salonikach. Po drodze mijaliśmy dużą ilość jezior, znajdujących się w zachodniej Grecji i oczywiście wszechobecne góry. Ten kawałek pokonaliśmy w większości autostradami i tunelami wydrążonymi pieczołowicie w górskich zboczach. Stan dróg zasługuje tutaj na wielkie uznanie. Oczywiście większość autostrad w Grecji jest płatna, ale przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości za co człowiek płaci.
        Do Meteorów dojechaliśmy po południu, po kilku godzinach nieprzerwanej jazdy. Ten masyw skał z piaskowca robie niesamowite wrażenie. U podnóża leży miejscowość Kalampaka. A żeby wdrapać się na wysokość 540 metrów należało znaleźć jakiś wjazd. I owszem, znaleźliśmy swego rodzaju bramę wjazdową. Po środku wjazdu stał szlaban, a raczej Grek z młotkiem w ręku, który zawracał wszystkie samochody, blokując przejazd. Staraliśmy się dowiedzieć dlaczego każe wszystkim zawracać, choć jest to oficjalny wjazd na górę. Okazało się, że ów Grek zna tylko jedno słowo. – Kalampaka! Kalampaka! – krzyczał do nas wzburzony, wymachując młotkiem. Nie wiedzieliśmy kompletnie o co mu chodzi, więc staraliśmy się dogadać w jakimś języku. Mówiliśmy do niego po angielsku, niemiecku, po rosyjsku, potem po polsku (a nóż może chociaż ten zna!). Nic to nie pomogło. Jeszcze bardziej go rozzłościliśmy. Baliśmy się o karoserie samochodów, bo wymachy młotkiem stały się co raz bardziej nerwowe. Po chwili zrozumieliśmy, że aby wjechać na górę, należy objechać Kalampakę i wbić się na górę z drugiej strony, z powodu rozwijanego właśnie asfaltu na zablokowanej trasie.
Meteory – panorama
Meteory
        Uff! Przeżyliśmy my i nasze auta. Po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie. To co zobaczyliśmy na górze wyglądało jak bajka. Ogromne masywy skalne wyrastające z zielonej doliny, a na szczytach zespół monastyrów. Meteory swego czasu były scenerią dla jednego z filmów o przygodach Jamesa Bonda. Zwiedziliśmy  jeden z klasztorów, a wraz z nami dziesiątki turystów, których tam spotkaliśmy. Same monastyry i ich położenie robią niesamowite wrażenie. Jest to punkt, według mnie obowiązkowy, jeśli będziecie kiedykolwiek podróżować po Grecji. Po obfotografowaniu gór i doliny z różnych punktów widokowych, zjechaliśmy na dół do Kalampaki, żeby coś przekąsić. Po obiedzie postanowiliśmy w drodze do Salonik wylądować na jednej z plaż nad Zatoką Termajską. Przenocowaliśmy w miejscowości Paralia, o tej porze całkowicie już opuszczonej przez turystów. Byliśmy tam bodajże jedynymi turystami i wywołaliśmy niemałe zaskoczenie wśród mieszkańców trudniących się w wynajmowaniu domów w okresie letnim. W przybrzeżnych barach powstało poruszenie wśród relaksujących się po intensywnym sezonie Greków, ale po paru chwilach znalazł się dla nas dom, w którym spędziliśmy noc.
Meteory
Meteory –  na szczycie
       Ostatni dzień naszego tripu powinien trwać zdecydowanie dłużej. Do Salonik dojechaliśmy na oparach benzyny, dopiero przed samym miastem znaleźliśmy stację. Zatankowaliśmy po raz ostatni i… wjechaliśmy do zakorkowanego do granic możliwości drugiego co do wielkości miasta Grecji. Trafiliśmy akurat na piątkowe godziny popołudniowego szczytu. Żadne przepisy drogowe nie miały tam większego znaczenia. Saloniki to miasto zdecydowanie akademickie.Na jednym z głównych deptaków w okolicy Łuku Galeriusza, toczy się, w niezliczonej ilości knajpek, studenckie życie. Cudem udało nam się zaparkować samochody. Nieco zgłodnieliśmy, więc po chwili znaleźliśmy się w przepysznej Restauracji Rotonta, w okolicy Rotundy św. Jerzego. Ten obiad to była uczta dla podniebienia.  Moussaka (zapiekane bakłażany z mielonym mięsem pod beszamelem), kolokithakia gemista (cukinie faszerowane), czy idealnie wręcz przyrządzona wołowina z gotowanymi ziemniakami – tego po prostu trzeba tam spróbować. Do tego obsługiwała nas niezwykle urocza kelnerka. Wszystko to zasługuje na ocenę 10/10! Polecam.
Moussaka  – wersja idealna!
         Późnym popołudniem udaliśmy się na jarmark produktów regionalnych pochodzących z całej Grecji.  Popróbowaliśmy tam i zaopatrzyliśmy się w wiele regionalnych przysmaków. A na szczególną uwagę zasługuje tu grecki alkohol o nazwie Rakomelo – połączenie tsikoudii, miodu i przypraw. Kojąco rozgrzewa. Na każdym ze stoisk, a było ich ponad 20, zostaliśmy poczęstowani małym kieliszkiem. Z jarmarku wyszliśmy całkiem przyjemnie zakręceni. Zbliżał się wieczór, a my mieliśmy zaplanowany lot powrotny do Polski na godziny nocne. Wolne chwile wykorzystaliśmy na spacer nabrzeżem od Placu Arystotelesa do Białej Wieży, mijając po drodze cały szereg knajp, restauracji  i klubów, w których bawiły się całe tłumy Greków. Do Salonik na pewno warto się wybrać na dłuższy weekend i skorzystać z tych wszystkich atrakcji.
       I tak właśnie zakończyła się nasza grecka przygoda. Przez dwa tygodnie zobaczyliśmy naprawdę wiele, a o niebo więcej zostało jeszcze do obejrzenia. Przywieźliśmy całą masę znakomitych wspomnień. O wszystkich nie dało się oczywiście w tym tekście napisać. Niektóre z sytuacji, przygód i anegdot wymagałyby zapisania wielu stron, a także w niektórych przypadkach nawet cenzury. W każdym razie, z całą pewnością wszystkim lubiącym śródziemnomorski klimat, polecam Grecję, jej przyrodę, krajobrazy, zabytki, muzykę, kuchnię i rozmowy z jej mieszkańcami. Obcowanie z tym wszystkim daje niebywałą przyjemność.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Jedna myśl nt. „Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 3/3)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.