Dit Vasilovich Boika |
No cóż… Każdy, kto przynajmniej na jakiś czas zetknął się z emigracją, wie że bycie „wędrownym ptakiem” nie zawsze jest łatwe. Czasem przychodzą ciężkie momenty, chce się wtedy wracać teraz, natychmiast i człowiek czuje, jakby życie podkładało pod nogi jedynie same kłody. I takie momenty się zdarzają… Być może w takich właśnie chwilach pokrzepiający jest fakt, że kiedyś było znacznie, znacznie ciężej. I nie mam tu na myśli braku internetu, rozmów przez Skype’a, telewizji satelitarnej, czy też telefonów… Przeczytajcie – ile w tej opowieści jest prawdy, a na ile jest ona legendą – tego nie wiem, ale pewnie nie to jest tu najważniejsze…
***
Mógł być to rok 1930. Gdzieś w zachodniej Rosji osierocone zostało dziecko. Chłopiec miał 10 może 11 lat i dokładnie sam nie wiedział, jak to się stało że jego rodzice umarli. Nie wiedział, czy też chciał o tym szybko zapomnieć, wypierając traumę z pamięci. Podobnie zapomnieć chciał o tym jak w tych latach żyło się w Rosji. Musiało być naprawdę tragicznie, bo dziesięciolatek tak jak stał postanowił, że ruszy przed siebie. Dołączył do grupy emigrantów, która wędrowała na zachód. Nie wiadomo ile dokładnie zabrała im ta droga, ale po pewnym czasie dotarli do statku, który miał przewieść ich przez morze. Chłopca nie chcieli wpuścić na pokład, bo nie miał przy sobie grosza i nie mógł wykupić biletu. Ale musiał być po pierwsze niesamowicie uparty (nazywają to chyba wolą życia), a po drugie niezwykle sprytny, bo przemknął niezauważony i całą drogę się ukrywał.
Statek dobił do wybrzeża Grecji i zacumował w Pireusie. Fakt, że dzieciak przeżył – można właściwie nazwać cudem.
Dziecko było wygłodniałe. Zapewne musiało wyglądać jak mały szczeniak wypuszczony ze schroniska, w którym zwierzęta raczej się katuje. Jak to się stało, że wszystko wytrzymał – szkoda, że nie umiał pisać, żeby prowadzić wtedy dziennik.
Oliwa z Oliwek kilkanaście lat temu |
Dotarł w końcu do małej wioski, która składała się właściwie z kilku chat. Nieopodal jednej rósł wiśniowy sad. Dziesięciolatek wdrapał się na jedno z drzew i zaczął jeść wiśnie. Jadł tyle, ile mógł. I kiedy tak się zajadał, usłyszał że ktoś biegnie w jego stronę i krzyczy. Chłopak, który był niewiele starszy od niego zrzucił go z drzewa i zaczął okładać.
Mały gdzieś w środku pękł. I jak się okazało – bardzo dobrze zrobił.
-Boże! Co jeszcze gorszego może mi się przytrafić?! Nie mam rodziców, nie mam nikogo. Jestem głodny, wszystko mnie boli i jeszcze na dodatek mnie biją! – krzyczał po rosyjsku przez łzy.
Dziwnym trafem, ten który go okładał zrozumiał co mówił mały Rosjanin i natychmiast przestał bić. W tym samym języku spytał się skąd właściwie pochodzi jego ofiara i jak tutaj się znalazła.
Chłopiec pamiętał, że nazywa się Dit Vasilovich Boika, co później było jedyną pewną informacją w jego dokumentach.
Starszy chłopak, który jeszcze przed chwilą go bił, rzucił się na małego i tym razem zaczął go przytulać. Jak się okazało po długiej rozmowie i ustalaniu faktów … byli braćmi. Prawdopodobnie, bo przecież w tych czasach mało rzeczy było pewnych.
Starszy brat zapoznał go z rodziną rolników, która potrzebowała do pomocy parobka. Nazywali go Janisem, a nazwisko przekształcono. Chłopcu się poszczęściło, bo traktowali go jak syna. Brat mieszkał po sąsiedzku i pewnie jeszcze nie jeden raz zajadali się razem wiśniami.
Po kilku latach, początkowo wszyscy sprzeciwiali się temu, że młody Rosjanin, który właściwie na dobre zapomniał już rosyjskiego, związał się z córką swojego opiekuna. Nikt jednak nie mógł na to nic poradzić, bo miłość przecież nigdy grzecznie nie puka do drzwi pytając kogoś o zdanie. Wkrótce odbył się ślub.
Dzieci Oliwy z Oliwek i Dita Vasilovicha Boiki. To najmłodsze jest ojcem Janiego. |
Mimo tego, że mąż Oliwy z Oliwek miał naprawdę ciężkie życie, nawet mimo braku zębów, nie przejmując się tym, na każdym ze zdjęć się uśmiecha. Zdołał zbudować dom i razem z Oliwą wychować czwórkę wspaniałych dzieci. A na znak szacunku, według starej greckiej tradycji, dokładnie tak samo jak dziadek nazwanych zostało trzech jego wnuków. Oliwie z Oliwek i jej mężowi na pewno nie zawsze było lekko, mimo tego na każdej fotografii jest on uśmiechnięty. Oliwa śmieje się zawsze razem z nim. A do dziś kiedy go wspomina, w jej oczach pojawiają się dwie błyszczące iskierki. „To był tak dobry człowiek…” – zawsze dodaje.
Tak bardzo chciałabym z nim porozmawiać. Niestety, została już tylko ta opowieść czy też legenda i plik uśmiechniętych fotografii. Jak silny musiał być to człowiek. Jak wiele pewnie miał do opowiedzenia. Na szczęście zostały chociaż te wiekowe już zdjęcia…
Na tle swojego ogrodu. Podobno robił fenomenalne białe wino:) |
Piękna opowieść… 🙂
piękny człowiek = piękna opowieść:DD
To sie nazywa historia:)
Najciekawsze scenariusze pisze życie, a piękna miłość przetrwa nawet po śmierci partnera. Romantyczna i piękna historia, miło poczytać.
Hej! Ale ten dziadzio na pierwszym zdjęciu wcale się nie śmieje!! Poważna mina!!
Pewnie od początku świadomie kreował wizerunek – jako żołnierz musiał zachować powagę:DD
Myślę, że ludzie wiele lat temu mieli nieco mniejsze oczekiwania i w zwiazku z tym potrafili czerpać rzadość z rzeczy “podstawowych”. Historia wydaje się nieprawdopodobna ale mimo to (a może dlatego) napawa optymizmem. Pozdrawiam!
To jest prawda – dziś mamy znacznie więcej i nasze oczekiwania co do życia znacznie wzrastają. Bardzo często łapie się na tym, żeby bardziej doceniać te “podstawowe” rzeczy…Dziękuję za ten cenny komentarz!
:)On tańczy Ciftetetli,Panie zwyczajowo klaszczą w dłonie,słyszę muzykę.Białe wino to prawdziwe wino twierdzi mój Szwagier,reszta to chemia.
Masz sokole oko – nawet nie zwróciłam uwagi, że właśnie ten taniec tańczy:))Ja również jestem fanką białego wina, bo jest znacznie lżejsze i nie brudzi brzydko zębów:)