Już sama zupełnie zapomniałam, że jakiś miesiąc temu wpadłam na pomysł, że mogłabym tutaj uczyć angielskiego. Mam papiery, które pozwalają mi wziąć pod swoje skrzydła dzieciaki, czym kiedyś sobie dorabiałam, darząc pracę z dziećmi wielką sympatią. O tym, że zostawiłam kilka swoich CV, przypomniał mi telefon, który zadzwonił któregoś dnia wcześnie rano, budząc nas jeszcze ze snu. Jak się okazało, telefon wcześniej nie działał, a odblokował się kiedy kierowniczka szkoły zadzwoniła właściwie już ostatni raz.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem, uprasowałam elegancką koszulę i włożyłam szpilki, cały czas myśląc, że to tylko taka zabawa, bo nigdy nie kojarzyłam Grecji z czymś innym niż wakacje. Szłam na rozmowę kwalifikacyjną. Szkoła, w której miałabym uczyć, jak się okazało, znajdowała się za miastem, w malutkiej wiosce, a na lekcje angielskiego przychodziły dzieci, które nie chciały dojeżdżać do miasta. Mając w świadomości, że poziom nauczania może być raczej niski, weszłam na rozmowę w zupełnym relaksie, wciąż traktując to całe wydarzenie bardziej jako zabawę.
-Możesz powiedzieć coś o sobie? – powiedziała pani dyrektor, a ja natychmiast się wyprostowałam i poprawiłam koszulę, bo jej perfekcyjny akcent mówił o tym, że mam jednak do czynienie w „wyższą szkołą jazdy”. Opowiadałam więc, że uczyłam dzieci, jak to robiłam i że naprawdę to lubię. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie problem – jak zatrudnić w greckiej szkole cudzoziemkę? Bowiem mimo przynależności do Unii, nie wszystko jest takie proste.
I tak zaczęło się trwające trzy dni śledztwo. W między czasie przychodziły do mnie różne kosmiczne wiadomości: mam umieć perfekcyjnie po pierwsze grecki, po drugie zdać maturę po grecku, a żeby nie było mi nudno znać podstawy również i starogreckiego. I tak dalej. I tak dalej. Kiedy już prawda zostało ustalona, czyli: certyfikat z angielskiego o oczko wyżej niż ten który mam plus certyfikat z podstaw greckiego, wiedziałam już że nie ma to większego sensu, bo myślałam o tej pracy tylko przez najbliższe trzy, cztery miesiące – już w styczniu być może będziemy się przeprowadzać.
Pani dyrektor nie dała jednak za wygraną i pozostawiła krótką informację, której nie można było się przeciwstawić: sobota, ósma rano – mam mieć test.
Stwierdziliśmy z Janim, że nic to nam nie szkodzi, a będzie to doskonała okazja, żeby wstając tak wcześnie rano, wybrać się na poranny, sobotni targ ryb i porobić ciekawe zdjęcia. Test na pewno nie będzie trwał więcej niż godzinkę.
W sobotę wstałam o szóstej rano, tak wcześnie, żeby przywitać ją idealnie – z filiżanką kawy, nigdzie się nie śpiesząc. W szkole byłam przed czasem, spokojna i wypoczęta czekając na panią dyrektor. I tak chwila po ósmej zasiadłam w szkolnej ławie z długopisem gotowym do boju.
Pierwszy do klasy wszedł gigantyczny magnetofon, co oznaczało test z słuchania. Przy kilku problemach technicznych, trwał on jakieś półtorej godziny. Po skończeniu poprosiłam o szklankę wody… Następnie weszły: gramatyka, słownictwo, czytanie, pisanie oraz wielki stoper odliczający dwie godziny i ani sekundy dłużej.
Z resztką naiwności, że to jest jeszcze zabawa, zaczęłam rozwiązywać zadania. Były całkiem przyjemne, więc rozwiązywałam w spokoju, mając w głowie cały czas tą samą myśl: „hej! Przecież to tylko szalone Bałkany! Będzie jak zwykle wesoło.” Tylko co ja będę robić przez te całe dwie godziny? Spojrzałam jednak na stoper i zrzedła mi mina, bo jak się okazało nie zbliżyłam się jeszcze do połowy, a już minęła mi godzinka. Zakasałam więc rękawy i szybciej wzięła się do pracy. Brakowało mi jeszcze dosłownie kilu zadań, kiedy zabrzęczał złośliwie stoper, a zaraz potem weszła zsynchronizowana z nim dyrektorka. Ubłagałam trzy minuty więcej.
Po ponad trzygodzinnym teście, który nie przewidywał przerwy, przystąpiłyśmy do następnego etapu, czyli omawiania wyników. Spocona, z wygniecionym ubraniem i rękami pomazanymi długopisem, znów poczułam się jak w szkole, czekając na werdykt testu , który był nieugięty:
-Dorota….zabrakło ci 3%….
„Ok.” – pomyślałam – „3%, 13, czy też 33 – to teraz nieważne, bo pracy i tak nie mogę przyjąć, a targ będą zwijać za jakąś godzinę. Dzięki Bogu, do szkoły już nie chodzę i nie walczę o średnią na koniec semestru.”
Dyrektorka pozostała jednak nieugięta. I przeszła do dalszej kwestii.
-Zabrakło ci tylko 3%. Ale nic się nie martw.
„Tak – martwię się…” – myślałam w głowie – „ale tym, że właśnie pewnie wykupili wszystkie krewetki, a do zdjęć zostały tyko te najmniejsze – nie zrobią na nikim wrażenia…”
-Prawdziwy test jest dopiero za miesiąc!
„Nie chcę żadnego testu!” – myślałam dalej – „Wypuść mnie stąd – proszę!!”- Krzyczałam w duchu dalej.
-Możesz się zapisać on-line po weekendzie, kosztuje 200 euro, ale przez miesiąc na pewno zdołasz uzupełnić gramatykę – bo ta poszła ci najsłabiej.
„Chwilka, chwilka…” – włączyłam mój wewnętrzny kalkulator – „200 euro, czyli 1/3 mojej ewentualnej pensji tutaj. Już biegnę wpłacać!”
-Później, masz jeszcze test z greckiego. Ten jest w nowym roku, także spokojnie zdążysz z przygotowaniami.
„Tak, na grecki test zdążę, ale żeby zobaczyć najmniejsze krewetki, to raczej już nie…”
-I kosztuje to…
„Czekam…czekam…”
-Trochę taniej, bo 100 euro!
„Fantastycznie!”
-No i dalej…czeka cię jeszcze długa droga…
W tym miejscu naprawdę przestałam się śmiać, mając już pełną świadomość, że ta rozmowa będzie trwać jakieś godziny, a z mojej idealnej soboty nici, targ już dawno się zakończył. A ona mnie tak łatwo nie wypuści. Prosiłam tylko w myślach Boga o jakieś trzęsienie ziemi…
-Jak już napiszesz te testy, wyślesz je do Aten. Musisz poczekać na pozwolenie o pracę jakieś dwa miesiące i wpłacić, ostanie już 100 euro. Jak wszystko będzie dobrze, to jest szansa, że cię zatrudnimy…
Słuchałam tego, nie mogąc już zmusić się do sztucznego uśmiechu.
-W drugim semestrze w następnym roku szkolnym. – dodała pani dyrektor – Ale nie martw się Dorota…
Dyrektorka przejmując się najwyraźniej wyrazem mojej twarzy, dokończyła…
-Jesteś tak młoda, świat stoi przed tobą otworem i na pewno dasz radę. Tylko kroczek po kroczku…
Żeby mnie już dobić ostatecznie, wioska z tak “fantastyczną” ofertą pracy na półtorej etatu, za 500 euro miesięcznie, przy greckich cenach, w perspektywie – za półtora roku, była tak mała, że Jani który miał mnie odebrać, zgubił drogę… Poczekałam więc jeszcze pół godziny próbując dojść do siebie. Na pożegnanie, jakby chcąc dobić konającego, usłyszałam:
-Powodzenia na egzaminach! Zadzwonię w przyszłym tygodniu!
Sobotni bazar był już tylko wspomnieniem, ale za to wybraliśmy się do centrum na kawę, która zawsze w jakiś magiczny sposób jest lekarstwem na całe zło. Kawiarenki wypełnione były po brzegi. Wszędzie słychać było gwar, który zlewał się jednostajny szum. Powoli wpatrując się w uśmiechnięte, beztroskie twarze ludzi, którzy w to sobotnie popołudnie nie liczyli czasu, odzyskiwałam przytomność umysłu. Stwierdziłam, że jak tylko wrócimy do domu ukryje mój grecki telefon, tak że nikt go już nie znajdzie. Pijąc powoli kawę byłam w stanie pomyśleć tylko: „Nigdzie się stąd nie ruszam…”.