Z CYKLU: Jadę do Grecji na wakacje – Ale… Czy WARTO było jechać do Grecji na wakacje?… środa, 23 września 2015

      Choć pracy przed nami jeszcze całkiem sporo, sezon wakacyjny powoli dobiega końca. Jest to więc ostatni w tym roku post z cyklu “Jadę do Grecji na wakacje”. Od pierwszego październikowego poniedziałku, cykl ten zastąpią posty z serii “Lekki poniedziałek”.

      Ale do rzeczy! Przez całe lato do mojej skrzynki mailowej z uporem maniaka powracał jeden i ten sam typ maila: mimo kryzysu, czy to z pewnością bezpieczne by jechać do Grecji na wakacje?  Nie wiem co takiego działo się w polskich mediach. Zdaje się na moje szczęście, nie dorobiłam się na Korfu telewizora. Wszystkie wiadomości o kryzysie dochodziły do mnie… od polskich turystów! A u nas na wyspie spokój, świetna energia i fantastyczna pogoda.

      Jedną z osób, która na początku lata napisała do mnie maila pewnego obaw, poprosiłam żeby po powrocie ze swoich wakacji na Krecie, napisała jak odbiera kryzys. Jak to co mówiono w mediach odnosiło się do rzeczywistości? Niżej znajduje się  odpowiedź. Przeczytajcie… A jeśli również i Wy spędziliście tegoroczne wakacje właśnie w Grecji, koniecznie piszcie w komentarzach  jak się Wam udały!

***

Witam!


Niestety czas naszych wakacji dobiegł końca. Tak jak pisałam, w tym roku byliśmy na Krecie. I zgodnie z obietnicą chcę przekazać kilka słów odnośnie moich spostrzeżeń. Pomimo moich wielu obaw przed wyjazdem, na miejscu wszystko było w jak najlepszym porządku. Naprawdę teraz można przyznać Pani rację, że media wyolbrzymiły problemy Grecji. Faktycznie na lądzie może wygląda to inaczej, natomiast wyspy dla turystów = wakacje jak w bajce. Hotel w którym przebywaliśmy okazał się świetnym miejscem do wypoczynku, odremontowany, jedzenie pierwsza klasa, wszędzie czysto i pachnąco, pracownicy uśmiechnięci. Podczas naszego urlopu bardzo dużo zwiedzaliśmy. Mieliśmy wypożyczony samochód na kilka dni i objechaliśmy nim sporą część wyspy. Po drodze mijaliśmy stacje benzynowe – zero limitu paliwa, nie spotkaliśmy się z brakiem paliwa na stacjach. Odwiedziliśmy kilka sklepów spożywczych, towary na półkach były w ogromnej ilości, woda słodka pitna też do wyboru do koloru. A do tego wszystkiego widoki przepiękne, czyste, zadbane plaże, ciepłe morze czego chcieć więcej? I dlatego zastanawiam się dlaczego media pokazują takie głupoty jak kolejki na stacjach benzynowych, puste półki w sklepach? Zgodzę się, że dla mieszkańców może nie jest tak różowo jak to wygląda dla przyjezdnych, ale gdzie teraz nie ma problemów? Całe szczęście, że Grecy są narodem szczęśliwym chyba z urodzenia. Ja uwielbiam patrzeć na starsze osoby uśmiechnięte, korzystające z życia. Spotkaliśmy kilka korowodów ślubnych jadących na wesele – wszyscy wystrojeni, uśmiechnięci. I prawda taka, że pewnie jak każdy mają jakieś problemy, ale naprawdę ludzie tam mieszkający potrafią się cieszyć tym co mają. Mam nadzieję, że ludzie nie zrażą się do odwiedzania pięknych, greckich stron, bo naprawdę można się tam zrelaksować, odpocząć i zobaczyć inne życie. Jak wygląda sprawa mieszkania tam na stałe? Niestety tego ocenić nie potrafię, ale mam wrażenie, że mieszkańcy zdają sobie sprawę jakie bogactwo natury posiadają u siebie i o turystę zawsze będą dbać, a poza tym ich mentalność i radość życia to coś czego powinniśmy się uczyć.

Pozdrawiam!
Agata Noczenska

 

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 10 rzeczy, które TRZEBA! będąc na Kos… środa, 5 sierpnia 2015

    Dziś, coś trochę z innej beczki. Tym razem gościnny post na temat  wyspy Kos, autorstwa Gosi Trościankowskiej, która na tej wyspie pracuje już kolejny sezon i wie o niej więcej niż niejeden przewodnik. Serdecznie zapraszam do czytania! Z pewnością zachęci Was do wybrania się na wycieczkę na  Kos!

1. MIASTO KOS

No dobrze… miasteczko! Ale jest za to niezwykle urocze. Dojechać do niego można praktycznie z każdego zakątka wyspy autobusem. Tuż obok przystanku znajduje się cukiernia. To właśnie tam najlepiej rozpocząć zwiedzanie, bo mają tam najlepsze lody na całej wyspie.   Łatwo ją rozpoznać po charakterystycznych trzech krzesłach w kształcie rożków z lodami. Na lewo  jest sklep, gdzie  można kupić zioła, suszone pomidory oraz miód z Kos. Wychodząc z placu, gdzie jest sklep przechodzi się na centralny plac miasta. A tam muzeum archeologiczne i jeden z dwóch meczetów.

Kos to wyspa  Hipokratesa. Koniecznie trzeba więc zobaczyć drzewo Hipokratesa, które znajduje się przy wejściu do Zamku Ioannitów. W  jego pobliżu jest drugi meczet, przerobiony obecnie na sklep z pamiątkami.

2. NOC NA BAR  STREET

W centrum miasta Kos, jedna z ulic na starym mieście przeistacza się w jedną, wielką dyskotekę. Lokale to czasami miniaturki dyskotek, bo wchodzi tam  maksymalnie 10 osób. Cała impreza  odbywa się na ulicy. Stoliki klubów są tak blisko siebie, że czasem nie wiadomo który należy do którego.  Jest barwnie, głośno i ciasno. Ale naprawdę warto tam być! W dzień ta ulica zupełnie pustoszeje.

3. ASKLEPION

Jest to miejsce szczególne dla zainteresowanych historią medycyny. Dodatkowo tamtejszy widok na miasto Kos jest obłędny! Zapach ziół i dźwięk cykad zapamiętacie na długo.

Asklepion, to taki pierwowzór szpitala. Miał aż trzy poziomy i wszystkie trzy są całkiem dobrze zachowane.

4. TERMY

Tutejsze źródło wód termalnych wybija tu ze skał tuż przy brzegu morza. Otoczony kamieniami „basen” odgradza źródło od morza, ale powoduje że woda termalna nie miesza się z morską. Dzięki temu można nawet regulować temperaturę. Im bliżej morza tym chłodniej. Uwaga na zapach! Ten może przeszkadzać, bo wszędzie czuć siarkę.

Termy najlepiej zwiedzać wcześnie rano, wieczorem lub nawet w nocy. Polecam zdecydowanie późne popołudnia lub noc. W nocy należy ze sobą zabrać latarki. Termy nie są zagospodarowane w jakikolwiek sposób. Nikt nie pobiera opłat, nie ma żadnego baru, choć i to nie przeszkadza, bo latem nie ma tam nocy bez imprezy.

 

5. OWOCE MORZA W TAWERNIE LIMIONAS

Polecam tam spróbować wszystkiego! Jak? Zamówcie zestaw przystawek, na które macie ochotę, a po chwili na stole nie będzie wolnego miejsca.  Szczególnie polecam krewetki z Symi. Malutkie, smażone na głębokim oleju, skropione sokiem z cytryny koniecznie w zestawie z białym winem.

Do Limionas najlepiej podjechać wracając ze zwiedzania Kefalos. Warto wybrać się do tej części wyspy, bo to właśnie tam spotkać można dzikiej, puste plaże, gdzie można spędzić dzień z daleka od tłumów turystów.

 

6. ZACHÓD SŁOŃCA W ZIA  I  PYLI

Zachód słońca z Zia reklamuje każde biuro podróży. Ale zachód słońca w najwyżej położonej tawernie w Pyli nie jest już  tak znany. Oba są jednak piękne. Jeśli lubicie sklepiki z pamiątkami wybierzcie Zia. Jeśli lubicie chodzić po górach i macie ze sobą dobre buty jedźcie do Pyli.  Wygodne buty absolutnie wymagane.

 

7. WYCIECZKA NA NISYROS

Mimo wszechobecnego zapachu siarki, wycieczka na Nisyros to coś absolutnie niepowtarzalnego. Wyspa wulkan.  Krajobraz jest więc jak z księżyca. Można nawet wejść do największego na wyspie krateru.  Stolica wyspy – Mandraki jest malutką mieściną, pełną białych domków i cudnych mozaik z kamieni.

Wizyta w największym kraterze to wyzwanie! Pod stopami czuć gorący wulkanu, z otworów wydobywa się dym. Kryte  buty są tam absolutnie niezbędne.  Po wizycie w wulkanie, można się udać do  najwyżej położonego miasteczka na Nisyros. Tam z jednej strony widać  granatowe wody Morza Egejskiego, a z drugiej na krater.

 

8. SŁONE JEZIORO W TIGAKI

Kiedy w lipcu i w czerwcu jest w nim jeszcze woda można spotkać tam flamingi i żółwie. W sierpniu woda zaś wysycha, pozostawiając po sobie pełno soli. Wygląda to tak, jakby przed chwilą spadł śnieg.  W pobliżu znajdują się stadniny koni. Jezioro objechać można więc konno.

9. TURECKIE JEDZENIE W SZERYFIE LUB KOS

Wyspa Kos leży zaledwie kilka kilometrów od Turcji. Nocą, na przeciwległym brzegu  widać światła z Bodrum. W mieście Kos są dwa meczety. W malutkiej miejscowości Platani mieszkają jeszcze Turcy. Warto tam spróbować kuchni grecko – tureckiej. Idealnym miejscem jest restauracja „Ali”. Tamtejsze faszerowane kwiaty cukinii skradły moje serce.

10. PLAŻE, PLAŻE I RAZ JESZCZE PLAŻE…

Jestem zwierzęciem plażowym. Uwielbiam leżeć na leżaku, sączyć freddo, czytać książkę i od czasu do czasu wskoczyć do wody. Dlatego można mnie uznać za specjalistkę jeśli chodzi o plaże Kos. Na północy są plaże przede wszystkim piaszczyste. Najdłuższa piaszczysta plaża znajduje się w Tilaki i aż ma 10 km. Warte odwiedzenia plaże to Marmari i Mastichari. Trzeba się jednak liczyć z tym, że w tej części wyspy bardzo wieje, szczególnie kiedy nadchodzi jesień.  Dla wielbicieli plażowych imprez polecam plaże w mieście Kos, w jego północnej części (na przykład beachbar Milos). Dzikie plaże w okolicach Kefalos, są niestety najczęściej kamieniste, ale są za to mniej wietrzne i  jest tam głębsza woda.  Paradise Beach to natomiast najbardziej znana plaża na wyspie. Jest szeroka i piaszczysta.

Gosia Trościankowska

 

 

z cyklu: JADĘ DO GRECJI NA WAKACJE – Dlaczego warto stosować kremy z filtrami?… środa, 1 lipiec 2015

      

      O tym, że szczególnie w okresie wakacyjnym powinniśmy stosować kremy z filtrami przeciwsłonecznymi, wie zdaje się każdy z nas. Z drugiej jednak strony, tak fajnie wygląda się, kiedy po powrocie z wakacji skóra jest brązowa. Dlaczego mimo wszystko, stosowanie z kremów z filtrami jest tak ważne? Dziś gościnny wpis kosmetolog Anny Małeckiej, który tłumaczy wszystko w tym temacie.

     To jak wygląda Ania jest najlepszą motywacją, żeby kremy z filtrami stosować bardzo systematycznie :)))  Anię możecie kojarzyć z kosmetycznych porad, których udziela w Pytaniu na Śniadanie w TVP2. Tutaj jest link do strony Ani: Be Fit & Beautiful, tu jeden z filmików z jej udziałem, a tutaj  profil na Facebooku.

    

*

     Wielu z nas (ja również) jest przed urlopem. Jesteśmy spragnieni słońca i ładnej pogody. Starajmy się jednak rozsądnie podchodzić do ekspozycji na słońce. Pamiętajmy, że długotrwała ekspozycja na silne promieniowanie ultrafioletowe może nieść za sobą wiele negatywnych efektów ubocznych. Ich źródłem jest promieniowanie UVA oraz UVB.
Promieniowanie UVA przenika przez szybę okienną, samochodową, chmury. Nie powoduje wystąpienia rumienia i oparzeń. Dociera ono do skóry właściwej, oddziałując bezpośrednio na fibroblasty oraz pozostałe komórki skóry, a przede wszystkim uszkadza włókna kolagenowe. Dowiedziono także, że pod wpływem UVA może dochodzić do zmian w DNA oraz powstania mutacji. Do głównych konsekwencji oddziaływania promieniowania UVA zalicza się fotostarzenie skóry oraz rozwój nowotworów.
 Z kolei promieniowanie UVB nie penetruje przez szyby okienne oraz chmury, przenika natomiast przez wodę. To ono jest odpowiedzialne za rumień i oparzenia występujące na skórze po kąpieli słonecznej. Dodatkowo może drażnić spojówki i przyczyniać się do rozwoju zaćmy. Podobnie jak UVA przyczynia się do rozwoju nowotworów skóry.

U osób opalających się regularnie przez lata dochodzi między innymi do powstania:

głębokich bruzd
zmarszczek
wiotkości skóry
nierówności i szorstkości skóry
przebarwień
nowotworów skóry
przerostów gruczołów łojowych
teleangiektazji, krwawych wybroczyn
zaskórników posłonecznych
punktowych odbarwień

     Próby naprawiania skóry w takiej kondycji przynoszą rezultaty, ale trzeba liczyć się z tym, że na efekty terapii trzeba poczekać znacznie dłużej.

Jak zatem o siebie zadbać?

Bardzo ważne jest stosowanie kremów z filtrami.

Wyróżniamy filtry:

Fizyczne – odbijają promieniowanie ultrafioletowe (dwutlenek tytanu, tlenek cynku).
Chemiczne – pochłaniają energię niesioną przez promieniowanie słoneczne.

W kosmetykach nowej generacji stosowane są zazwyczaj filtry fizyczne oraz chemiczne, co daje skórze odpowiednią ochronę. Zainwestujmy więc w dobry preparat i nie dajmy się skusić zbyt niską ceną. Wybierzmy się do apteki lub profesjonalnego gabinetu. Pamiętajmy, że krem z filtrem 50+ nie daje 100% ochrony przeciwsłonecznej, bo stosując taki krem i tak się opalimy.

Oto kilka zasad ochrony skóry przed promieniowaniem:

wybierz odpowiedni krem ochronny zawierający filtry UVA i UVB, 50+

aplikuj go na skórę w odpowiedniej ilości (patrz rysunek!)

nakładaj przed wyjściem z domu ok. 20 min

nakładaj krem co ok. 2,5 h oraz po każdej kąpieli, spoceniu, wytarciu się

unikaj nasłoneczniania skóry pomiędzy 11.00- 15, przebywaj na słońcu maksymalnie 2 godziny dziennie

pamiętaj! jeżeli zażywasz leki, spytaj lekarza czy zawierają związki fotouczulające

ostrożnie z perfumami

zawsze noś kapelusz, czapkę

  Sposób w jaki dziś dbasz o swoją skórę wpłynie na jej wygląd za 10 lat! Warto więc świadomie i z rozwagą podchodzić do kąpieli słonecznych podczas naszych wakacji.

Ilustracja niżej przedstawia ilość preparatu z filtrem jaka powinna być stosowana.

Jak aplikować  krem z filtrem?

Jak aplikować krem z filtrem?

Anna Małecka 

Piśmiennictwo:
Dermatologia. Ilustrowany podręcznik dla kosmetologów, Nowicka D., KosMed Wrocław, 2014

 

 

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – Małżowina i jej maślane oczy. Rosyjski sposób na relaks. I dlaczego nie należy śmiać się z rodaków? Czyli, relacja z Cypru cz. 2/2… środa, 29 października 2014

     Dzisiaj zapraszam na część drugą relacji  z  pobytu na Cyprze autorstwa Artura Kamińskiego. A  w niej: skąd u małżowiny maślane oczy? O  rosyjskim sposobie picia drinków. I o tym  dlaczego nie należy śmiać się z umiejętności językowych rodaków… – nigdy!:))) Zapraszam do czytania!

CZĘŚĆ 1/2

***

    Pierwszego dnia dziarsko udaliśmy się na plażę wyposażeni w odpowiednie mazidła. Na plaży jedyny wolny parasol był porwany do granic możliwości. Nic tam, wzajemne mazanie mazidłami i ufff…  słońce, którego w Polsce się nie widzi. Jak jest ciepło to i pić się człowiekowi chce.  Grzeczne pytanie do małżowiny czego  sobie życzy…

Tylko wodę.

     Ja nie wielbłąd, więc dla siebie  zamówię coś mocniejszego. Wędruję do barku przypominając sobie wszystkie angielskie słówka jakie znam (naprawdę, jest ich dość niewiele…).

Gin and tonic and water in a bottle,  please – wydukałem.

     Dostałem to co chciałem i na leżaczek!  Uważne lustrowanie okolicy. I stwierdzam, iż mamy niesamowicie strategiczne miejsce:

– 5 m do wc

– 6 m do barku

– 8 m do morza

    Mało  strategiczna okazała się jedynie parasolka…

   I tak sobie leżeliśmy do obiadu. Przed wejściem na “stołówkę” na stojaku tabliczka z napisem z którego zrozumiałem tylko “czekaj”.

    No dobra, czekamy…  Nagle w naszym kierunku udaje się bardzo przystojny gość z obsługi.  Moja małżowina dostała maślanych oczu, a mój organizm nagle rozpoczął wydalanie ogromnych ilości potu. Uświadomiłem sobie, iż ten gość na pewno będzie coś do mnie mówił! Oj,  Kamyczku… Nie wiem dlaczego, ale angielski  – grecki, angielski – cypryjski, angielski – angielski, dla Kamyka to są zupełnie inne języki. Jedyne co usłyszałem to ”how many person”, transltor w głowie  jakoś to przetłumaczył i wydukałem, że  dwie. Ufff… gość nas doprowadził do stolika, ja sobie siadam,  a małżowina dalej z maślanymi oczami, ledwo wcelowała siedzeniem w krzesło. Gość wyjmuje  notes  i ponownie do mnie coś mówi. No nie!!! Przecież tutaj samemu się nakłada!!! Translator w głowie  rozgrzany do czerwoności jakimś cudem zmusił mój narząd mowy do wydukania „repeat please”. Usłyszałem wiele słów i jedno wyłapałem – „drink!”. Ufff… jestem w domu. Proszę o piwo, a małżowina z cielęcymi oczkami odpowiada mi „yes” na moje pytanie, czy napije się czerwonego wina. Coś się uszkodziło w inżynierskiej głowie mojej małżowiny – no dobra – naprawdę był przystojny… Gdy gość się oddalił, a małżowina udała się po posiłek, przymykając powieki stwierdziłem, iż muszę doprowadzić i moje oczy do takiego samego maślanego stanu jaki ma małżowina – wszak jesteśmy małżeństwem i musimy do siebie pasować. Rozmarzony otwieram oczy i… widzę wielką… olbrzymią…  Rosjankę! Szła dokładnie w moim kierunku! Już miałem uciekać, kiedy usłyszałem:

Kamyczku dobrze się czujesz?

     Szybki powrót na ziemię i przyglądam się jak co najmniej pokaźnych kształtów kobieta,   usiłuje usadowić swoją pupę  na krześle.  Wracając z posiłkiem słyszę jej głos:

Aлкоголь быстро, быстро…

    Kelner niemalże truchcikiem poleciał po gorzałkę. Gdy postawił szklaneczkę zapełnioną w 1/3,  kobieta się wydarła:

Hемного!!!

        Kiedy  Rosjanka  dostała dolewkę, mogłem zaobserwować nowy sposób  spożywania wysokoprocentowych wyrobów. Mianowicie,  wsadziła  w kącik ust słomkę zanurzoną w jakimś soku, a w drugiej ręce szklanka z gorzałką. Jednocześnie zasysając i pijąc, duszkiem opróżniła zawartość. Gdy moje i kelnera oczy kręciły się jak pięciozłotówki z wrażenia,  Rosjanka  ponownie się wydarła:

Eще!!!

    O rany, miałem dość więc uciekłem na plażę. Brrr…  Mnie się pić odechciało, ale nie naszym plażowym sąsiadom. Gdy oczy małżowiny doszły do siebie, słyszę za plecami:

Dziewczyny, to co chcecie do picia?

Czarną rosyjską.

     Dobra, odkręcam głowę w kierunku baru, bo zapowiada się wesoło. Starszy jegomość puka w blat i piękną polszczyzną zwraca się do kelnera:

Dwie, czarne rosyjskie poproszę.

     Barman ze zdziwioną  miną przygląda się jegomościowi:

No mówię, dwie  rosyjskie, czarne,  czaaarne – mówi, pukając jednocześnie palcem w nakrętkę jakiegoś napoju – rozumiesz?

      Ledwo powstrzymując śmiech, pomogłem rodakowi i zamówiłem upragnione drinki. Gdy już siedziałem na leżaku popijając ouzo, podśmiechując się z rodaka, nagle poczułem, iż zakręciło mnie w żołądku.  No Kamyczku, trzeba do wc. Jeden rzut oka i widzę, iż przybytek jest właśnie doprowadzany ze stanu idealnego…  do stanu mega idealnego…  Kluczyk (karta) w łapkę i w te pędy do pokoju. Przykładam kartę do czytnika i… czerwone światło!!! Rany pomyliłem pokoje, ale nie. To ten. Jeszcze raz. Nic! Dalej czerwone.  Kluczyk się rozkodował…  W te pędy – do recepcji. Prześliczna recepcjonistka, pyta się w czym pomóc. A ja… a ja… zapomniałem jednego słowa. Jak jest  do cholery po angielsku „toaleta”!? Gdy sytuacja stała  się krytyczna, słyszę za sobą:

Synku, wc masz za filarem…

    Odwracam głowę i widzę małego chłopczyka radośnie  pedałującego do ukrytego przybytku. Zostałem uratowany przez rodaka!!!

      Przyrzekłem sobie, że  już nigdy nie będę się naśmiewał z umiejętności językowych rodaków… Nigdy więcej!

Artur Kamiński

 

 

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – Gdzie szukać gniazdka elektrycznego na Cyprze? Część 1/2… sobota, 6 września 2014

     Najprostsze czynności życia codziennego potrafią się nieco skomplikować, kiedy wyjeżdżamy do innego kraju. Dziś post z cyklu „Inny punkt widzenia”, a w nim relacja autorstwa Artura Kamińskiego  z wakacji na Cyprze,  z nieco innej perspektywy… Serdecznie zapraszam do czytania!

***

Małżowina i suszenie głowy

Małżowina i suszenie włosów…

 

         Na tydzień przed wylotem, ponownie czytam informacje na temat Cypru. Kultura, historia, angielskie gniazdka, zabytki.

      Zaraz, zaraz… Angielskie gniazdka?! – krzyknęła małżowina  (wszak jest inżynierem, a ja tylko prostym pedagogiem).

       W domu nastały gorączkowe poszukiwania stosownej przejściówki. Znalazłem, ale mamy tylko jedną, a urządzeń  kilka. Telefony, tablet, mój papieros. Skok do sklepu i szafa gra! Mamy trzy, więc powinno wystarczyć.  Nastał dzień wyjazdu, wszystko spakowane, taryfa zamówiona, ponownie szafa gra. Na lotnisku odprawa bez problemu, zakupy w strefie bezcłowej i tylko 1,5 godziny oczekiwania. Tak na marginesie, nie wiem skąd się wziął mit o tym, że w strefie bezcłowej jest taniej, bo jest odwrotnie – moje ulubione piwo 9 zł. Brrr…

     Lądowanie w Paphos bez problemu. Pani  z biura podróży wskazuje autokar – wsiadamy. Ale zaraz, zaraz, wejście po środku autokaru jakoś po dziwnej stronie. No nic, skoro mają angielskie gniazdka, to i autokary mogą mieć jakieś dziwne. Nic tam… Jedziemy! Wyjazd z parkingu, zagadany przez małżowinę nie zwracam uwagi na drogę.  Gdy już usłyszałem „wszystkie ważne rzeczy”, patrzę przed siebie i tak sobie myślę, ile do diabła czasu można wyprzedzać?  W pewnym momencie droga lekko zaczyna skręcać w lewo. „No chłopie!” – myślę sobie – „Czas zmienić pas!”.  Kierowca nic, dalej zasuwa. Ufff! Nic nie  jechało z naprzeciwka. Dojeżdżamy do ronda, a ten baranek zaczyna jechać pod prąd. No nie!!!  I powiedziałem na głos coś niecenzuralnego, na co moja inżynierska małżowina:

        Kochanie, angielskie gniazdka… 

       No tak, jestem tylko pedagogiem.  W jednej chwili pomysł na wypożyczenie samochodu przeszedł do historii – to nie na moje nerwy.  Tylko po 3 godzinach jesteśmy na miejscu. Papierologia w recepcji, zaproszenia na obiadek i otrzymujemy elektroniczny kluczyk do pokoju. Po prawie 10 godzinach jesteśmy u „siebie”.  Szybki prysznic i rozpakowywanie. W tym czasie mój wiecznie głodny telefon złośliwie pomrukuje. Przejściówki odnalezione, ale gdzie są gniazdka? Jedna ściana, druga, trzecia –  jest!  Telefon podpięty, ale tablet zaczyna mruczeć, że też jest głodny (to chyba ich zmowa). Szukam kolejnego gniazdka. W pokoju nic, przedpokój też dziewiczy. Ha! Myślę sobie, że na pewno będzie w łazience.  No i znalazłem jakiegoś dziwoląga z tabliczką „tylko dla suszarek”. Suszarki oczywiście nie było, a ja zaczynam odczuwać paniczny lęk przed małżowiną, ponieważ skrytykowałem jej pomysł, aby takowe “niezbędne urządzenie” zabrać z domu. O rany… Nic Kamyczku, szukaj dalej. Nagle eureka! Po diabła mi na wakacjach telewizor? Centymetr  po centymetrze zbliżam się do momentu gdy trzeba przesunąć  jakąś szafkę. Przesuwam i moim oczom ukazuje się kolejne dziwactwo z symbolem telefonu. Telewizor podpięty do telefonicznego gniazdka!!! Odpadłem. Cały spocony myślę co dalej, bo wiem co za chwilę powie moja inżynierska małżowina. Jest!!! Czajnik elektryczny – przecież  nie będę gotował wody cały czas.  Ponownie przesuwanie szafki i moim oczom ukazuje się europejska wtyczka podpięta na skrętkę do kolejnego tajemniczego gniazdka. No nie… Poddałem się i zakomunikowałem małżowinie, iż wprowadzamy grafik podpinania elektrycznych głodomorów do prądu.  I stało się..

      Kochanie, przecież mówiłam, że wystarczy zabrać listwę od komputera! 

      No nie!!! Po cholerę mi było 5 lat studiów? Trzeba było zostać elektrykiem i tłuc kasę na Cyprze, bo aby się w tym połapać, naprawdę konieczna jest jakaś magiczna wiedza. Gdy powoli dochodziłem do siebie, małżowina krzyczy:

    Znalazłam suszarkę…

    Ufff… Przynajmniej za to mnie nie obleci. Hihi! Nie ma to jednak jak cypryjska pomysłowość – suszarka była podpięta w kolejny tajemniczy sposób w szufladzie szafki i aby móc z niej skorzystać trzeba było prawie  klęczeć na podłodze…

Artur Kamiński

Cypryjska "przejściówka"

Cypryjska “przejściówka”

Telewizor podpięty do gniazdka telefonicznego

Telewizor podpięty do gniazdka telefonicznego

 

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 3/3)

Na szczycie Meteorów

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

Przeczytaj CZĘŚĆ 2/3

      Godzinę drogi od Githio leży Monemvasia. Udaliśmy się tam kolejnego dnia. Miasto założone zostało na szczycie potężnej skały w 583 roku. Ze stałym lądem łączy je jedynie wąska grobla. Składa się ono z Dolnego Miasta, z labiryntem wąskich uliczek oraz krytych dachówką domów i kościołów, otoczonego weneckimi murami oraz Górnego Miasta na szczycie skały. Charakteryzuje je burzliwa historia, warto się z nią zapoznać. Niecodziennym widokiem było ujrzenie białego konia wypasającego się na skałach góry, wyglądającego niczym jednorożec. Po zwiedzeniu Monemvasii i zapełnieniu żołądków pysznymi gyrosami, souvlakami i sałatkami greckimi, wróciliśmy do Githio.

Monemvasia

Monemvasia

       Następnego dnia, koło południa dotarliśmy do jaskini Diros, znajdującej się na południe od miasteczka Areopoli i lekko na północ od Pirgos Dirou.  Rejs łódką przez podziemne korytarze i komnaty wywoływał spore emocje. Trasa liczy 1,5 km, z czego tylko ok. 200 m pokonuje się na piechotę. Niesamowite jaskiniowe krajobrazy i nieskazitelnie czysta woda. Po wyjściu na powierzchnię, nie mogliśmy odmówić sobie krótkiej kąpieli przy okolicznej kamiennej plaży zbudowanej z białych otoczaków. Znakomite miejsce do snorkelingu.

Jaskinia Diros

      Było jeszcze w miarę wcześnie, a trzeba było powoli wracać na północ i opuszczać Peloponez. Postanowiliśmy więc, że pokonamy tego dnia całą długość półwyspu, a celem miała być Patra. Niekończące się zakręty, ogromne wzniesienia i zbocza gór oraz migoczące wody Morza Jońskiego, tak wyglądała droga powrotna. Po drodze mijaliśmy mnóstwo małych wiosek. W jednej z nich zaopatrzyliśmy się w przydrożnym straganie, w domowej roboty greckie przysmaki: ocet winny, oliwę z oliwek i same oliwki. Lekko zakręcony dziadek nie mógł dogadać się z nami w żadnym języku (nawet z greckim miał chyba małe problemy), ale za to poczęstował nas swoimi wyrobami, a my zrobiliśmy spore zapasy. Wieczorem dotarliśmy do Rio, na północ od Patry. Most podwieszany mający swój początek w Rio, a koniec w Antirio łączy Peloponez z kontynentem i jest dumą Greków. Nam udało się znaleźć nocleg w campingu z widokiem na most.

Wybrzeże Morza Jońskiego

      Przejazd mostem jest płatny. Za osobówkę zapłaciliśmy 13 euro. Ale po paru chwilach byliśmy z powrotem na kontynencie. Od tej chwili zostały nam już tylko dwa cele. Pierwszy z nich to Meteory, a drugi to koniec trasy w Salonikach. Po drodze mijaliśmy dużą ilość jezior, znajdujących się w zachodniej Grecji i oczywiście wszechobecne góry. Ten kawałek pokonaliśmy w większości autostradami i tunelami wydrążonymi pieczołowicie w górskich zboczach. Stan dróg zasługuje tutaj na wielkie uznanie. Oczywiście większość autostrad w Grecji jest płatna, ale przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości za co człowiek płaci.
        Do Meteorów dojechaliśmy po południu, po kilku godzinach nieprzerwanej jazdy. Ten masyw skał z piaskowca robie niesamowite wrażenie. U podnóża leży miejscowość Kalampaka. A żeby wdrapać się na wysokość 540 metrów należało znaleźć jakiś wjazd. I owszem, znaleźliśmy swego rodzaju bramę wjazdową. Po środku wjazdu stał szlaban, a raczej Grek z młotkiem w ręku, który zawracał wszystkie samochody, blokując przejazd. Staraliśmy się dowiedzieć dlaczego każe wszystkim zawracać, choć jest to oficjalny wjazd na górę. Okazało się, że ów Grek zna tylko jedno słowo. – Kalampaka! Kalampaka! – krzyczał do nas wzburzony, wymachując młotkiem. Nie wiedzieliśmy kompletnie o co mu chodzi, więc staraliśmy się dogadać w jakimś języku. Mówiliśmy do niego po angielsku, niemiecku, po rosyjsku, potem po polsku (a nóż może chociaż ten zna!). Nic to nie pomogło. Jeszcze bardziej go rozzłościliśmy. Baliśmy się o karoserie samochodów, bo wymachy młotkiem stały się co raz bardziej nerwowe. Po chwili zrozumieliśmy, że aby wjechać na górę, należy objechać Kalampakę i wbić się na górę z drugiej strony, z powodu rozwijanego właśnie asfaltu na zablokowanej trasie.
Meteory – panorama
Meteory
        Uff! Przeżyliśmy my i nasze auta. Po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie. To co zobaczyliśmy na górze wyglądało jak bajka. Ogromne masywy skalne wyrastające z zielonej doliny, a na szczytach zespół monastyrów. Meteory swego czasu były scenerią dla jednego z filmów o przygodach Jamesa Bonda. Zwiedziliśmy  jeden z klasztorów, a wraz z nami dziesiątki turystów, których tam spotkaliśmy. Same monastyry i ich położenie robią niesamowite wrażenie. Jest to punkt, według mnie obowiązkowy, jeśli będziecie kiedykolwiek podróżować po Grecji. Po obfotografowaniu gór i doliny z różnych punktów widokowych, zjechaliśmy na dół do Kalampaki, żeby coś przekąsić. Po obiedzie postanowiliśmy w drodze do Salonik wylądować na jednej z plaż nad Zatoką Termajską. Przenocowaliśmy w miejscowości Paralia, o tej porze całkowicie już opuszczonej przez turystów. Byliśmy tam bodajże jedynymi turystami i wywołaliśmy niemałe zaskoczenie wśród mieszkańców trudniących się w wynajmowaniu domów w okresie letnim. W przybrzeżnych barach powstało poruszenie wśród relaksujących się po intensywnym sezonie Greków, ale po paru chwilach znalazł się dla nas dom, w którym spędziliśmy noc.
Meteory
Meteory –  na szczycie
       Ostatni dzień naszego tripu powinien trwać zdecydowanie dłużej. Do Salonik dojechaliśmy na oparach benzyny, dopiero przed samym miastem znaleźliśmy stację. Zatankowaliśmy po raz ostatni i… wjechaliśmy do zakorkowanego do granic możliwości drugiego co do wielkości miasta Grecji. Trafiliśmy akurat na piątkowe godziny popołudniowego szczytu. Żadne przepisy drogowe nie miały tam większego znaczenia. Saloniki to miasto zdecydowanie akademickie.Na jednym z głównych deptaków w okolicy Łuku Galeriusza, toczy się, w niezliczonej ilości knajpek, studenckie życie. Cudem udało nam się zaparkować samochody. Nieco zgłodnieliśmy, więc po chwili znaleźliśmy się w przepysznej Restauracji Rotonta, w okolicy Rotundy św. Jerzego. Ten obiad to była uczta dla podniebienia.  Moussaka (zapiekane bakłażany z mielonym mięsem pod beszamelem), kolokithakia gemista (cukinie faszerowane), czy idealnie wręcz przyrządzona wołowina z gotowanymi ziemniakami – tego po prostu trzeba tam spróbować. Do tego obsługiwała nas niezwykle urocza kelnerka. Wszystko to zasługuje na ocenę 10/10! Polecam.
Moussaka  – wersja idealna!
         Późnym popołudniem udaliśmy się na jarmark produktów regionalnych pochodzących z całej Grecji.  Popróbowaliśmy tam i zaopatrzyliśmy się w wiele regionalnych przysmaków. A na szczególną uwagę zasługuje tu grecki alkohol o nazwie Rakomelo – połączenie tsikoudii, miodu i przypraw. Kojąco rozgrzewa. Na każdym ze stoisk, a było ich ponad 20, zostaliśmy poczęstowani małym kieliszkiem. Z jarmarku wyszliśmy całkiem przyjemnie zakręceni. Zbliżał się wieczór, a my mieliśmy zaplanowany lot powrotny do Polski na godziny nocne. Wolne chwile wykorzystaliśmy na spacer nabrzeżem od Placu Arystotelesa do Białej Wieży, mijając po drodze cały szereg knajp, restauracji  i klubów, w których bawiły się całe tłumy Greków. Do Salonik na pewno warto się wybrać na dłuższy weekend i skorzystać z tych wszystkich atrakcji.
       I tak właśnie zakończyła się nasza grecka przygoda. Przez dwa tygodnie zobaczyliśmy naprawdę wiele, a o niebo więcej zostało jeszcze do obejrzenia. Przywieźliśmy całą masę znakomitych wspomnień. O wszystkich nie dało się oczywiście w tym tekście napisać. Niektóre z sytuacji, przygód i anegdot wymagałyby zapisania wielu stron, a także w niektórych przypadkach nawet cenzury. W każdym razie, z całą pewnością wszystkim lubiącym śródziemnomorski klimat, polecam Grecję, jej przyrodę, krajobrazy, zabytki, muzykę, kuchnię i rozmowy z jej mieszkańcami. Obcowanie z tym wszystkim daje niebywałą przyjemność.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 2/3)

Zmiana warty

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

      O samych Atenach można by napisać oddzielną opowieść. To miasto niezwykłe, ogromne, ciągnące się po horyzont, dające schronienie nie tylko Grekom, ale i przybyszom z wielu innych krajów, poszukujących tu lepszego życia. Postaram się zatem nie rozpisywać o wielu zabytkach świata starożytnego, bo wszystkie są oczywiście warte odwiedzenia. Akropol, Narodowe Muzeum Archeologiczne, amfiteatry, świątynie, ruiny. Warto na pewno połazić ulicami Plaki u stóp Akropolu, wspiąć się w ciągu dnia i koniecznie wieczorem na ateńskie wzgórza wyrastające w wielu punktach miasta (szczególnie polecamwzgórze Likavitos – my nazwaliśmy je romantyczną górką) z zapierającą dech w piersiach panoramą Aten, odwiedzić Central Market (Dimotiki Agora Athinon), gdzie znaleźliśmy mnóstwo greckich ryb, ale i obdarte ze skóry głowy owiec czy rekinów, a także przejść się ulicą Ermou od Placu Monastiraki do Placu Syntagma, gdzie swoje sklepy mają tu światowe marki.

Parlament w Atenach

Targ rybny w Atenach

Na bazarze w Atenach

     Na trasie naszej wycieczki nie mogliśmy rzecz jasna pominąć Parlamentu. A z racji tego, że był to niezwykle napięty okres czasu, obfitujący w demonstracje przeciwko reformom rządowym i polityce oszczędności, przysiedliśmy się na Placu Syntagma przed samym parlamentem, żeby trochę poobserwować.Tak, kryzys czuć było w powietrzu, choć mieszkańcy starali się zachowywać jak na co dzień. Tego dnia na całe szczęście nie wybuchły żadne zamieszki. Udaliśmy się na spacer po Ogrodach Narodowych, a jest to miejsce naprawdę ciekawe. Ale zanim weszliśmy na ich teren zaopatrzyliśmy się w miejskim kiosku, w nasz ulubiony grecki napój, a chodzi tu o wino z dodatkiem żywicy sosnowej – Retsina. Nam szczególnie przypadła do gustu marka Malamatina. Na początku nieco ziemisty posmak wywołał na twarzy niemałe wykrzywienia, ale po paru łykach nie mogliśmy się bez niego obejść przez następne dni. Rozkosz dla podniebienia, a tylko około 3 euro za 0,5l kapslowaną butelkę.

       Ogrody narodowe przypominały dżunglę. Mnóstwo tu odmian różnorakich roślin, drzew, kwiatów. W centrum znajduje się mini zoo: kozy, gęsi, papugi. Są też psy wałęsające się po parku, ale każdy ma tu swoją budę. Są także stawy z niezliczoną ilością żółwi, część wyleguje się na skałach, część urządza sobie wodne wyścigi. Wielkim zdziwieniem był dla nas martwy żółw, pływający do góry brzuchem i pożerany przez stado swoich współtowarzyszy. Niecodzienny widok. Przyczyn śmierci nie odgadliśmy, choć pomysłów było wiele: nieudany skok ze skały, zachłyśnięcie się wodą, czy wreszcie samobójstwo. Kto wie…
      Późnym wieczorem postanowiliśmy wyskoczyć na mały clubbing. Trafiliśmy do dzielnicy Gazi, w której znajduje się park kulturalny „Technopolis”. Dojazd jest tu bardzo wygodny, wysiadka na stacji metra Keramikos. Są to tereny dawnych zakładów przemysłowych, już w 1857 roku otwarto tu stację gazową, będącą pierwszym w Grecji zakładem produkcji energii. Do dziś zachowała się większość XIX-wiecznych zabudowań zakładów. Ale jest to także popularne miejsce koncertów i innych wydarzeń kulturalnych. Wiele tu barów, restauracji i klubów, a przede wszystkim młodych ludzi. W klubach jest dość tłoczno, ale jest za to dużo greckiej muzyki, a życie tętni do samego rana.
Kanał Koryncki
     Dwa dni to zdecydowanie za mało na zwiedzenie Aten, ale należało ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że kolejnym etapem naszego tripu miał być Peloponez, najbardziej na południe wysunięta część Półwyspu Bałkańskiego i kontynentalnej Grecji. Połączony jest z lądem Przesmykiem Korynckim przeciętym Kanałem Korynckim. Trasa ze stolicy do Koryntu liczy około 75 km. Minęła godzina i byliśmy na miejscu – na moście, a w dole pod nami kanał. Jego ściany mają wysokość prawie 80 metrów od lustra wody, a dzięki niemu niektóre statki, głównie turystyczne mogą zaoszczędzić 400 km podróży, które musiałyby pokonać wokół Peloponezu. Po szybkim uzupełnieniu płynów, wpadliśmy parę kilometrów dalej do starożytnego Koryntu. Krótki spacer po ruinach świątyń i amfiteatrów i znowu wsiedliśmy do samochodów, tym razem już bez konkretnie określonych planów. Na Peloponezie daliśmy sobie większa swobodę czasową. Miał to być etap naszej podróży, w którym oprócz zwiedzania chcieliśmy oddać się błogiemu relaksowi na gorących plażach południa.
Starożytny Korynt
    Pierwszym większym przystankiem było Nafplio – pierwsza stolica nowożytnego państwa greckiego. Urocze, bardzo czyste miasteczko, z zamkiem na wzgórzu i zatokami u podnóża. Jak najszybciej chcieliśmy wskoczyć do morza, przejechaliśmy więc szybko przez miasto i tuż za wzgórzem trafiliśmy na plażę Karathona, otoczoną dokoła wzgórzami. W sezonie zapewne to miejsce tętni życiem, jest tu kilka nadmorskich barów, dyskoteka, mały port i sporo miejsca na rozbicie namiotów. Po drodze z Koryntu kupiliśmy kilka kilogramów słodkich pomarańczy od dziadka, który prowadził swój sad przy drodze i właśnie na plaży rozkoszowaliśmy się ich smakiem. Postanowiliśmy, że najbliższą noc spędzimy właśnie tutaj, przy plaży. Co się później okazało więcej niż jedną noc. Rozbiliśmy namioty, skoczyliśmy do miasta po zapasy i gdy nastała noc wylegiwaliśmy się na piasku obserwując gwiazdy i sącząc Retsinę.
Zachód słońca w Nafplio
Panorama Nafplio
Benek
     Nie można tu pominąć przyjaciela, którego spotkaliśmy na plaży Karathona. A był nim najwierniejszy pies na świecie. Dostał ksywkę Benek. Pierwszej nocy przypałętał się do nas, gdy jedliśmy kolację na plaży, poczęstowaliśmy go smacznymi kąskami i tak już został z nami przez kolejne dwie doby. Po naszym geście, Benek bardzo poczuł się do tego, żeby od teraz nas chronić. Nie odstępował nas na krok, obszczekiwał wszystkich obcych dookoła, nikt nie mógł się do nas zbliżyć, nocą spał przy naszych namiotach, odprowadzał nasze dziewczęta do strefy sanitarnej znajdującej się jakieś 700 metrów od naszego obozowiska, a gdy w ciągu dnia jechaliśmy do miasta pilnował namiotów, podczas naszej nieobecności. Aż żal było go tam zostawiać, trudno było nam się z nim rozstać, ale zostawiliśmy go pod opieką Niemców nocujących w swoich camperach przy plaży.
Widok z plaży Karathona
    Po dwóch dniach skwierczenia na słońcu, ruszyliśmy dalej na południe. Przejeżdżając przez przepiękne wzgórza na trasie do Trypolisu, kierowaliśmy się jeszcze dalej do stolicy prefektury Lakonia – Sparty. Na próżno szukać tu jednak starożytnych ruin (może poza kilkoma). Nowożytne miasto zamieszkuje ok. 18 tys. osób i dominują tu głównie białe kamienice i domy. O wiele ciekawsze jest średniowieczne miasto Mistra, jakieś 5 km od Sparty, położone na zboczach gór Tajget. Trzeba było wdrapać się na spore wzniesienie, żeby zobaczyć te bizantyjskie fortyfikacje i świątynie, ale było warto. Tym bardziej, że z zamku roztacza się przepiękna panorama doliny, z wieloma gajami oliwnymi w dole po jednej stronie i zboczami gór po przeciwnej.
Widok na Tajget
Port w Githio
     Z Mistry kierowaliśmy się dalej na południe, tym razem w poszukiwaniu noclegu. Dotarliśmy do portowego miasteczka Githio. Tuż za nim położone są nadmorskie ośrodki campingowe. Późnym wieczorem wylądowaliśmy na jednym z nich.W związku z tym, że był to październik, nie było problemu z noclegiem, udało nam się nawet dostać od właściciela dwa bardzo przyzwoicie wyposażone domki letniskowe, w bardzo przystępnej cenie. Wokół nocowali oprócz nas Niemcy w swoich camperach. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, a z samego rana pobiegliśmy na plażę. Okazało się, że jest cała tylko dla nas, no może oprócz jednego windsurfera, wyglądającego jak rozbitek z bezludnej wyspy i babci z reklamówką zbierającej kamyki. Od razu zanurzyliśmy się w niesamowitych falach. Morze było bardzo ciepłe, więc przez pół dnia prawie nie wychodziliśmy z wody. Piaszczyste, szerokie plaże zachęcały do spacerów.
Mistra
Mury Mistry
Wnętrze świątyni w Mistrze
C.d.n.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 1/3)

     Czasami wydaje mi się, że byłam  już w tylu  ciekawych miejscach Grecji.  Ale uświadamiam sobie, jak wiele jest jeszcze do zobaczenia, kiedy czytam teksty  takie jak ten. Dziś kolejny post z cyklu „Inny punkt widzenia”. Tym razem mam wielką przyjemność zaprosić do przeczytania relacji z podróży wzdłuż prawie całej Grecji – od Salonik, aż po Monemwazje  na Peloponezie, autorstwa Łukasza Hartmana. Mam nadzieję, że  materiał  Wam się spodoba. Mnie osobiście szalenie zainspirował, by podróżować jeszcze i jeszcze więcej. Oto pierwsza z trzech części!


***

        13 słonecznych dni, 7 żądnych relaksu osób, 2 superszybkie samochody, 2200 km drogi oraz bezcenne wspomnienia – to właśnie Grecja roku 2012. Nasza wyprawa zaczęła się wczesnym październikowym, nieco chłodnym wieczorem na warszawskim Okęciu.Obładowani torbami i namiotami, w promieniach zachodzącego słońca, ruszyliśmy w stronę check-in’u. Poszło całkiem sprawnie i po kilku chwilach znaleźliśmy się na pokładzie samolotu do Salonik, a właściwie to najpierw do Zurichu, gdyż konieczna była przesiadka. Po kilku godzinach, a dokładnie koło drugiej w nocy wylądowaliśmy w Grecji. Po wyjściu z terminala w Salonikach okazało się, że możemy zapomnieć o polskim jesiennym chłodzie. Co się w dalszej części naszego tripu okazało, trafiliśmy na niezwykle ciepły od kilku lat początek października. Przez całe dwa tygodnie temperatura wahała się w przedziale od 25 do 30˚C.
        Po godzinie drugiej w nocy wsiedliśmy do miejskiego autobusu i ruszyliśmy przez miasto do wcześniej zarezerwowanego hotelu w centrum Salonik.Zameldowanie zajęło parę chwil. Miły dziadek z recepcji i jego kłopoty ze wzrokiem, a może i lekkie zaspanie, bo to w końcu środek nocy, nie pozwoliły nam na szybkie ruszenie w stronę łóżek. Na szczęście udało się wypełnić wszystkie, skrupulatnie prowadzone recepcyjne księgi i wylądowaliśmy w pokojach. Z czego jeden był naprawdę „niezwykły”. Otrzymał miano „kiblopokoju”, a to za sprawą stojącej po środku drewnianej zasuwanej kabiny, skrywającej prysznic i właśnie „kibel”.
      Wczesnym rankiem obudził nas straszliwy uliczny gwar. Za oknem ruchliwe, lekko zakorkowane skrzyżowanie, ludzie spieszący do pracy, co chwilę odjeżdżające autobusy z przystanku pod samym hotelem. Na szczęście oprócz tego hałasu obudziły nas także gorące słoneczne promienie. Wzięliśmy szybki prysznic i pod hotelem zjawiły się wcześniej wynajęte samochody, w których spędzić mieliśmy kolejne dwa tygodnie.Zapakowanie się do nich sprawiło niemałe problemy, a to z tego powodu, że dookoła hotelu i w promieniu najbliższych 500 metrów nie było gdzie zaparkować. Jednokierunkowe uliczki zastawione do granic możliwości. Biegaliśmy w tę i z powrotem z kilogramami bagaży. Jakieś cztery przecznice dalej udało się! Wstrzymaliśmy na chwilę ruch na ulicy, bo inaczej się nie dało, ale przynajmniej mogliśmy nareszcie wyjechać w trasę.
Saloniki – Łuk Galeriusza
Saloniki – Plac  Arystotelesa
    Z Salonik skierowaliśmy się na południe, nadmorską trasą w stronę Larisy. Bezchmurne, słoneczne niebo i z godziny na godzinę rosnąca temperatura zachęcały do kąpieli w morzu. Nie mogliśmy sobie odmówić i po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy się na plaży. A tam ani żywego ducha. Cała plaża tylko dla nas. Niewiele się zastanawiając wskoczyliśmy do morza. W tle masyw Olimpu, przy plaży kapliczka, a tuż za nią stado pasących się owiec. Pierwszy przystanek zaliczony. Ale z racji, że zbliżała się pora obiadowa, za niedługą chwilę wylądowaliśmy w Litochoro na pierwszym greckim obiedzie. Życie płynie tu powolnym rytmem. Z centrum miasta rozpościera się przepiękny widok na masyw Olimpu, a dokładnie na Wąwóz Enipea. Po drodze wstępujemy, żeby zobaczyć monaster św. Dionizego. W jednej z knajpek w Litochoro zdecydowaliśmy się na souvlaki z bułką zapieczoną na ruszcie, a do tego chyba najbardziej znane greckie piwo Mythos.
Widok na masyw Olimpu
      Chciałoby się zrelaksować nieco dłużej w tej przepięknej krainie, ale przed nami do zrealizowania ważny cel jeszcze tego samego wieczoru, a mianowicie Delfy. Do pokonania 300 km, a godzina jest już mocno popołudniowa. Zatankowaliśmy do pełna i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że nasz GPS lekko zwariował i zamiast pokierować nas w Larisie prosto na południe w stronę miasta Lamia, kazał nam skręcić na zachód w kierunku Trikali. Trasa wydłużyła się o jakieś 40 km. Postanowiliśmy, że od tej pory korzystamy już tylko z mapy papierowej. Tak właśnie zostałem pilotem. Przy okazji była to znakomita okazja do nauczenia się greckiego alfabetu. Co prawda znaki drogowe w Grecji są zarówno w alfabecie greckim jak i łacińskim, jednak greckie tablice ustawione są na drogach zazwyczaj o kilkanaście metrów wcześniej niż te łacińskie.
      O ile droga z Trikali, przez Karditsę i Lamię, do wjazdu w góry, w okolicach Termopil była gładka i przebiegała w większości przez tereny płaskie, o tyle po wjeździe na tereny górskie okazała się o wiele trudniejsza. Tym bardziej, że nastał zmierzch, a na drogach górskich o jakimkolwiek oświetleniu można tylko pomarzyć. Niekończące się niebezpieczne zakręty, urwiska, wąwozy, wąskie drogi i stale zwiększająca się wysokość (do ponad 1000 m, a w masywie Parnasu ponad 2000 m), sprawiły że ten odcinek pokonywaliśmy z duszą na ramieniu. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Delf. Było już w okolicach północy. Po drodze na zewnątrz nie było widać nic. Totalna ciemność. Miasteczko na szczęście było oświetlone. Szybko znaleźliśmy nasz hotel i prawie od razu wskoczyliśmy pod kołdry. Dopiero rano naszym oczom ukazało się coś niesamowitego. Po otwarciu drewnianych balkonowych okiennic okazało się, że nocowaliśmy nad ogromnym górskim wąwozem. Widok zapierał dech w piersiach. Pod nami kilkuset metrowa dolina, przed nami monumentalne wzgórza, a w oddali Zatoka Iteas. Z takim widokiem można by budzić się codziennie.
Delfy – poranny widok z balkonu
     Współczesne Delfy leżą na zachód od stanowiska archeologicznego i są często odwiedzane przez  turystów. Miasteczko nie jest duże, zamieszkuje tam ok. 2300 mieszkańców. Sporo tam hoteli, hosteli, tawern i barów. Jest niezwykle zadbane. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy do wyroczni.  Na miejscu odwiedziliśmy cały starożytny kompleks ze świątynią Apollina, skarbcem ateńskim, amfiteatrem i stadionem rzymskim. Warto także odwiedzić tu Muzeum Archeologiczne, chroniące kolekcję zabytków związanych ze starożytnymi Delfami (m.in. bliźniacy z Argos, Sfinks z Naksos). Po powrocie do miasteczka przyszedł czas na obiad. Wyprawy po sezonie mają m.in. tę zaletę, że w tawernach czy restauracjach wolnych miejsc jest cała masa. Tym razem trafiliśmy do Tawerny Dion. Przemiły właściciel był nieco zaskoczony bodajże pierwszymi klientami tego dnia, ale dzięki temu potraktowani zostaliśmy niezwykle gościnnie. Z Delf wyjechaliśmy kolejnego dnia z bardzo dobrymi wspomnieniami.
Starożytne Delfy – skarbiec
Delfy – starożytny teatr
     Przed nami otworem stała droga do Aten. Około 160 km przez Arachovę, Livadię, Teby, Elefsinę. Poszło całkiem sprawnie i chwilę po zmierzchu dotarliśmy do greckiej stolicy. Wjeżdżając do miasta naszym oczom ukazał się bajkowy widok rozświetlonego Akropolu. Można by podziwiać bez końca, ale najpierw należało znaleźć nasz hostel, w którym mieliśmy nocować przez najbliższe doby. Znajdował się on niedaleko stacji metra Metaxourgio, przy ul. Victora Ougo. Zatrzymaliśmy się przy Placu Karaiskaki i ruszyliśmy na piechotę w poszukiwaniu naszego noclegu. Okolica okazała się niezbyt zachęcająca do wieczornych spacerów. Na chodnikach i ulicach sporo śmieci, dziwny unoszący się w powietrzu zapach zmęczonego upałem miasta, co kilkanaście metrów grupki obserwujących okolicę i coś knujących greckich chłopaków, a na jednym z krawężników spora grupa Cyganów, otaczających siedzącego w samym centrum na stołku „Don Wasyla”. Nie wyglądało to tak bajkowo, jak wcześniej dostrzeżony z oddali Akropol. Na szczęście po kilku chwilach znaleźliśmy nasz cel i wdrapaliśmy się na piąte piętro. Pokoje okazały się całkiem przyjemne, piętrowe łóżka, czyste łazienki i balkony wychodzące na ulicę. Za oknami, po drugiej stronie ulicy, po części zamieszkałe, a po części opuszczone kamienice. Jedna między innymi z walącym się dachem. Nie przeszkadzało nam jednak to wszystko. Przyjechaliśmy przecież zobaczyć prawdziwą Grecję, więc wszystko dookoła tworzyło specyficzny, naturalny klimat.
Akropol
     Było już koło północy, ale nie chcieliśmy przecież tak wcześnie kłaść się spać. Włączyliśmy więc greckie hity, otworzyliśmy Mythosy, Fixy i Amstele (chyba trzy najbardziej rozpoznawalne greckie piwa) i urządziliśmy sobie małe party na balkonie. Miasto pod nami też jeszcze nie spało, więc nie obawialiśmy się, że jakoś bardzo przeszkadzamy sąsiadom. Zabawa trwała w najlepsze, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy wystrzały. Spojrzeliśmy w dół przez balkon i zobaczyliśmy niezłą rozróbę przy sklepie na rogu. Jakieś przepychanki, a potem nadjeżdżająca zza winkla policja z karabinem wycelowanym w powietrze. Padł kolejny strzał i zobaczyliśmy uciekających w dole pod naszymi balkonami młodych mężczyzn. Mieliśmy nadzieję, że obeszło się bez ofiar, bo wyglądało to co najmniej niebezpiecznie. Tak właśnie minęła nam pierwsza noc w stolicy Grecji.
Ateńskie koty
C.d.n.

Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – Msza święta na Krecie

     Im dalej od szczytu turystycznego sezonu, tym prawdziwsza staje się Grecja. Wszelkie najpopularniejsze miejsca nie są już  przeludnione, a naturalny tryb życia wraca na swoje codzienne tory.

    Dzisiaj post z cyklu „Inny punkt widzenia”, w którym o Grecji opowiadają czytelnicy, pokazując przy tym inną perspektywę Ellady. Wakacje na Krecie na sam koniec turystycznego sezonu – to naprawdę świetny pomysł!  Wizytę na tradycyjnej greckiej mszy, na tej przepięknej  wyspie opisuje Weronika, która właśnie we wrześniu była na Krecie. Zapraszamy do czytania!
***
Msza święta na Krecie

     Mieszkańcy Krety to przeważnie osoby wyznania prawosławnego. Kościoły katolickie można dosłownie policzyć na palcach jednej ręki.  Kościół naszego wyznania był daleko od hotelu, więc nie znając dobrze greckiego pewnie byśmy do niego nie trafili. Dlatego postanowiliśmy wybrać się do kościoła prawosławnego, w naszej miejscowości.

Pamiętam z moich podróży po Rosji i Ukrainie, że takie nabożeństwa mogą trwać nawet do 12 godzin (tak jest na przykład na Ukrainie w okresie wielkanocnym). Mój mąż już na wstępie (po doświadczeniach ukraińskich) powiedział, że będzie ze mną, ale nie do końca.  Wróćmy jednak na Kretę!

Wieczorem wybraliśmy się na nabożeństwo. Typowi turyści, więc rzucaliśmy się w oczy. W kościele panował spokój, a tuż za jego murami, gwar turystów. Wszędzie sprzedawcy najróżniejszych bibelotów, duperszpitów i zbieraczy kurzu na kominku. A w kościele… Ikony, kobiety ubrane na czarno, świeczki z wosku pszczelego. Wszystko robiło wrażenie, tworzyło taką atmosferę, że łatwo można było wyłączyć się z chaosu panującego na zewnątrz.
Każda osoba, która wchodziła do kościoła wrzucała pieniążek i brała długą, wąską świece. Następnie całowała pierwszą ikonę, zapalała świece i stawiała ją przy drugiej, wbijając w piasek. Potem całowanie następnej ikony i tej po przeciwnej stronie. Dopiero po wykonaniu tych czynności, Grecy siadali w rzędzie ławek o wysokim oparciu. Niektórzy szukali znajomych, żeby jeszcze sobie pogadać.  Dużo kobiet, wiele osób w czerni i bardzo mało młodych…

Zaczęło się nabożeństwo, co było dość nieoczekiwane, bo ludzie wchodzili jeszcze cały czas. Wniesiono coś białego i postawiono koło zdjęcia dziadka z wnukiem. Trzech mężczyzn śpiewało w chórze przy ołtarzu. Ołtarz w kościele odgrodzony był od reszty ikonami. Dostęp do niego mają wyłącznie duchowni. Tak więc, kiedy mężczyźni śpiewali, dwóch duchownych przemieszczało się za ołtarzem co jakiś czas zaczynając jakąś melodię, odpowiadając na śpiewy lub nosząc worki z chlebem, tak jakby robiąc 1001 rzeczy w tym samym czasie, a jednocześnie będąc zupełnie „niewidzialnym” przez wiernych.

Za radą Kapuścińskiego i Cejrowskiego byłam wiernym i wnikliwym obserwatorem. Jednak mój mąż, po prawie godzinie nie wytrzymał i ruszył do domu. Ja chciałam być do końca. Nabożeństwo potrwało jeszcze dosłownie 10 minut… W czasie modlitwy nadal przychodzili inni wierni. Śpiewy trwały, a dyrygujący chórek mężczyzna ciągle się irytował, tym że dwóch chórzystów nie śpiewa równo. Starsza kobieta, jeszcze w czasie nabożeństwa myła szyby całowanych ikon Ajaxem. Zadziwiająca kultura!

Po nabożeństwie wszyscy wychodzą. Ktoś rozdaje kubeczki sypkiego „tortu” (to „coś” wniesiono jeszcze na początku mszy). Piszę celowo sypkiego, gdyż zawartość kubeczków składała się z dużej ilości pestek owocu granatu, orzechów, pszenicy oraz bardzo dużej ilości cukru pudru. Komedia!
Jem i myślę i analizuję… I nie wiem nawet kogo się spytać, bo średnia wieku jest wysoka, więc nie wiem czy ktoś tu zna angielski. Pomyślałam, że nie odejdę, zanim się nie dowiem!
Spytałam więc najmłodszej kobiety. Powiedziała mi, że taka tu kolej rzeczy. Jak ktoś umiera, to po trzech dniach, po tygodniu, miesiącu, po trzech miesiącach i po roku (tego właśnie dnia byłam w kościele) wspomina się z takim „tortem” zmarłego. Wtedy też przypomniało mi się… Fotografia dziadka z wnuczkiem!
Później nawet zupełnie przez przypadek, udało mi się znaleźć grób owego dziadka w tej miejscowości… Było to na takim malutkim cmentarzu…

Weronika

 

 

Czym był owy „tort”?

https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2013/01/07/z-cyklu-zacznij-lekko-poniedzialek-co-na-sniadania-jadali-starozytni-grecy-czyli-sniadaniowa-propozycja-nr-6-poniedzialek-7-stycznia-2013/

https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2013/01/08/jak-zrobic-kolive-czyli-sniadaniowa-propozycja-nr-6-wtorek-8-stycznia-2013/

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek oraz z cyklu: INNY PUNKT WIDZENIA: Z czego śmieją się Grecy?… poniedziałek, 14 stycznia 2013

 
    Jakiś czas temu, od jednego z czytelników dostałam meila. Przeczytałam. Ze śmiechu spadłam z krzesła. Poczym wstałam, odpisałam i ku mojej radości, dostałam pozwolenie na umieszczenie meila na  Sałatce. Jeśli ktoś kiedyś był w Grecji, wie doskonale że takie rzeczy zdarzają się tylko w tym kraju.
    Rzecz działa się w Atenach. Był to środek upalnego lata, a wszędzie w około były tłumy turystów.
   Wojtkowi jak i wszystkim czytelnikom, bardzo dziękuję za przesyłane do mnie meile i równocześnie z całego serca zachęcam do pisania.
   Tymczasem życzę miłego poniedziałku! Przeczytajcie to koniecznie…
 
 
   
 
       (…) Przez pewien czas pracowałem w sklepie  w Atenach. To o czym piszę, stało się  wczesnym wieczorem, chwilę po sjeście. Miejsce akcji, to fragment ulicy widoczny zza przeszklonych drzwi. Ulica właśnie budziła się do wieczornego życia. W sklepie nuuuudddaaa… Nic się nie działo. Żadnych klientów. Nagle mój szef podbiega do mnie jakby się gdzieś paliło:
   -Wojtek! Idź do sklepu kupić Super Glue! – czyli klej błyskawiczny.
   Wyszedłem na chwilę i kupiłem. Szef wyskoczył  ze sklepu. Spoglądam przez szybę, co się stanie… Patrzę, a szef  klei do chodnika w artystycznym bezładzie monety. Przykrywa na chwilę gazetą, żeby klej złapał.  Klej złapał. Gazeta zdjęta. Przedstawienie rozpoczęte…
 
    Śmiech obserwowanych i obserwujących. Pozy jakie przyjmują, kiedy usiłują podnieść: z przysiadem, na jednej nodze, na wyprostowanych nogach. Prawdziwy aerobik. Sypią się greckie przekleństwa: „gamoto!”, „malaka!”. Komentarze w różnych językach. Słychać nawet polski.
   Po godzinie monety pozbierane. Pozostały okrągłe ślady kleju. Nie szkodzi, bo przecież turyści wyszlifują butami. Znów zaczyna się ruch w interesie.
  Taki, normalny wieczór w pracy.
 
  Trzymaj się Dorotko!
  Wojtek
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…