Historia pewnej ośmiorniczki… piątek, 4 listopad 2011

     
     Podczas wczorajszej wizyty w tawernie, prócz dania honorowego, czyli greckiej sałatki, zamówiliśmy również specjalność tawerny – ośmiornicę. Muszę przyznać, że przed moją pierwszą wizytą w Grecji, na sam widok owoców morza robiło mi się mdło. Nie przekonało mnie również to co podawano w polskich restauracjach. A od tej pory uważam, że powinno się prawnie zakazać jedzenia owoców morza w miejscu, gdzie morza nie widać.
     Wszystko zmieniło się kiedy kilka lat temu skosztowałam swoją pierwszą krewetkę, podaną z kieliszkiem białego wina, przy akompaniamencie fal. Tego nie da się podrobić! A od czasu pierwszego kęsa, zwariowałam na punkcie wszelkich owoców morza (swoją drogą, to naprawdę udane określenie dla tego typu jedzenia).
     Ośmiornica, która została nam podana, była prawdziwym mistrzostwem kulinarnym. Zamarynowana w oliwie z oliwek, occie, cytrynie i ziołach, a później dobrze wygrilowana, rozpływała się w ustach, pozostawiając niepowtarzalny, lekko kwaskowaty smak. Na talerzu nie pozostawiliśmy właściwie niczego, bowiem nawet pozostałość oliwy smakuje genialnie, kiedy moczy się w niej świeży chleb.
-Jak smakowało? – zapytał przechodzący obok kelner.
-Wyśmienite! – odpowiedzieliśmy zgodnie przełykając jeszcze kęsy. Nie mogąc się nie powstrzymać, poprosiłam kelnera, żeby zdradził co jest sekretem tego, że ośmiornica była tak niesamowicie miękka. Ten, ponieważ przy pustym lokalu nie miał niczego do roboty, dosiadł się do stolika, postawił przed sobą szklankę z obowiązkową zawsze i wszędzie kawą i zaczął swoją opowieść…
         Po pierwsze, to wielkie szczęście złowić  ośmiornicę. Nie zdarzają się często, a przy tym są niesamowicie mądre i sprytne, dlatego tak ciężko jest je złapać. Niektórzy mówią, że ośmiornica jest jednym z najmądrzejszych stworzeń na tej planecie – wyobrażacie sobie koordynować ruchy tyloma kończynami?
      W każdym razie, kiedy już ma się to wielkie szczęście, że złowiło  się ośmiornicę, trzeba chwycić ją umiejętnie, bo może ugryźć.  A kiedy wyłowi się ją już z morza –  zaczyna się prawdziwa praca. Najeży najpierw znaleźć wielki, szorstki kamień. Im bardziej szorstki tym lepiej. Jak jest już kamień – trzeba jedną ręką mocno chwycić ośmiornicę i jeszcze świeżą i żywą walnąć o skałę! Nie za mocno, żeby od razu nie umarła! Trzeba walić póki żywa, co najmniej pół godziny. Dzięki temu mięso będzie miękkie i delikatne…
W tym momencie przełknęłam ostatni kęs ośmiorniczki…Przecież mogła być czyjąś mamą…
    Kiedy już tak pół godziny wali się nią o kamień, należy co jakiś czas delikatnie rozcierać. Prawdopodobnie jest to moment, w którym już nie żyje, ale dopiero  w tedy przekręca się jej głowę i wyjmuje mózg. Broń Boże wcześniej! Dobrze jest jeszcze trochę poszorować nią o kamień, dla pewności, że mięso będzie naprawdę  delikatne…
To na talerzu, było doprawdy delikatne – nie mam wątpliwości…
     Dopiero tak  przygotowaną ośmiornicę wywiesza się na sznurku na słońcu, żeby słońce zrobiło swoje. Musi tak wisieć  trochę, a jak już odpowiednio się wysuszy jest gotowa do marynowania!
     Niesamowite, bo ja do tej pory myślałam, że te wiszące na sznurach ośmiornice, to jakiś rodzaj letniej dekoracji, jak światełka na choince. To nic, że zazwyczaj na wiszących ośmiornicach dosiadają się muchy i kto wie, co tam  jeszcze… Jakby w odpowiedzi na moją myśl usłyszałam od odchodzącego już kelnera…
    Zasada naprawdę dobrej, greckiej kuchni jest taka: im jedzenie brudniejsze – tym lepsze! Hahahaha!!!
-Czy to był żart? – spytałam błagającym wzrokiem Janiego.
-Myślałem, że o tym wiesz. Nie martw się tak, one podobno tego nie czują. Z resztą to naprawdę fajna zabawa – przygotowywać ośmiornicę. Raz udało się mi złapać. – odpowiedział naprawdę dumnie, potwierdzając swoją opowieścią to co mówił kelner.
       Poprosiłam o jeszcze jeden kieliszek  wina…  Nie mogłam wyzbyć się z głowy myśli, że w morzu wyglądają tak sympatycznie. Poza tym przecież mogą mieć rodziny…  Życiowe plany…  Marzenia…
    No, może się trochę rozkleiłam, ale mam wielką nadzieję, że sposób przyrządzania krewetek nie jest tak drastyczny. Póki co powstrzymam, się od dociekań…
Dozwolone od lat 18stu…:)

Dziękując za głosy!… czwartek, 3 listopada 2011

       
       Wczoraj, późnym wieczorem doszła do mnie ta fantastyczna wiadomość:

02 XI 2011:
Już kilka dni temu zakończyło się głosowanie w plebiscycie “Literacki Blog Roku” – www.literackiblogroku.pl. 
Wiemy, że o tytuł ten – oraz o dodatkowe wyróżnienia – powalczą ostatecznie:
W kategorii blogów literackich: 

1. Sztucznych rzęs mimowolny chrzęst – Marta Rusek – Cabaj
2. Doktor Maltretator i siostra ostra – Agnieszka Nietresta  – Zatoń
3. Bebeluszek (nie)codzienny – Katarzyna Warpas
4. Sałatka po grecku – Dorota Kamińska
5. Oto i owo – Jan Antoni Homa

W kategorii blogów o literaturze: 

1. Krytycznym okiem – Jarosław Czechowicz
2. Książki Zbójeckie – Danuta Awolusi
3. Słowo i obraz. Refleksje graniczne – Agata Jankowska
4. Book me a cookie – Joanna Mentel
5. Doczytania – Grzegorz Krzymianowski
6. Miasto książek – Paulina Surniak
7. Experyment. Recenzja Dobrej Książki – Dorota Jędrzejewska, Rafał Niemczyk.

Ogłoszenie wyników konkursu i plebiscytu nastąpi podczas 15 Targów Książki w Krakowie – zapraszamy w niedzielę. 6 listopada w godzinach 12:00-13:00 do sali seminaryjnej nr 1. Dodatkowo – już organizacyjnie – informujemy, że tego dnia laureaci otrzymają wyłącznie pamiątkowe dyplomy. Nagrody rzeczowe przesłane zostaną przesyłką kurierską – z przyczyn technicznych.

     Naprawdę, nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo się z czegoś cieszyłam. Nie pozostało nic innego jak  godnie to uczcić. W jaki sposób to zrobić – wiedziałam o tym od razu!
     Dziś wieczorem znaleźliśmy się razem z Janim w jednej z najbardziej klimatycznych restauracji w najstarszej, niegdyś tureckiej części miasta. Około godziny dziewiętnastej nie było tam nikogo, bo przecież żaden szanujący się Grek nie chodzi do tawerny tak wcześnie. No cóż – trochę daleko mi jeszcze do bycia Greczynką, ale niech tak też pozostanie.
    Kiedy przyszedł kelner, nieco zaskoczony naszą obecnością w pustym lokalu, z wielką radością, jakbym kupowała najnowszy model Porsche, powiedziałam:
-Poproszę … sałatkę po grecku!
     Sałatka była spektakularna! Dopiero widząc to co mam przed sobą uświadomiłam sobie, że w każdej tawernie, w każdym domu wygląda ona zupełnie inaczej i pewnie tak samo jak dwóch płatków śniegu, nie sposób znaleźć dwóch takich samych sałatek po grecku. Nie miałam pojęcia, że można dodać do niej czosnek i pietruszkę.
    Kiedy pałaszowaliśmy to co mieliśmy na talerzu, do środka tawerny wpadł czarny jak smoła kot, podbiegł do mnie i gapił się jakbyśmy znali się w poprzednim wcieleniu. Chwilę później wygonił go kelner. Szkoda, że i kot nie mógł do nas dołączyć.
    Wznieśliśmy głośny toast, za Sałatkę i jej składniki, wszystkich, którzy ją czytają  i to, żeby nasze życie zawsze było dobrym tematem do czytania.
    Tymczasem podczas jedzenia, dowiedziałam się o historii pewnej ośmiornicy …  Ale o tym już jutro…

Mniam…

    

Gdzie znajduje się chiński sklep?…. wtorek, 1 listopad 2011

      
     
     Ta krótka historia wydarzyła się już jakiś czas temu, ale przypomniała mi się właśnie dzisiaj kiedy wracając do domu przechodziliśmy obok chińskiego sklepu, w którym znaleźć można absolutnie wszystko.
   Pewnego zwyczajnego poranka przyszedł  w odwiedziny dziadek Janiego. Ojciec Fety, przychodzi od czasu do czasu, zawsze w godzinach bardzo wczesnych, a scenariusz jego wizyt jest zawsze dokładnie taki sam. Znam go już na pamięć – nic nie może tu zaskoczyć. Tym razem jednak wizyta nie potoczyła się jak zawsze, czego powodem było moje jedno małe pytanie. Ale o tym za chwilę.
komboloi
      Dziadek ubrany stosownie i bardzo schludnie jak zawsze, usiadł w salonie patrząc milcząco przed siebie i bawiąc się swoim komboloi. Doprawdy zawsze podziwiam to jak zwinnie ta prosta zabawka przenika przez jego palce. Bardzo chcę nauczyć się nią bawić, ale po pierwsze to typowo męska rzecz, a po drugie chyba kolejny stopień wtajemniczenia mieszkania w Grecji. Po chwili, zestresowana lekko Feta zapełniła stół przy którym siedział dziadek, wszelakimi, małymi pysznościami. Oliwki z serem nadziane na wykałaczki. Małe rybki w solonej marynacie. Ryż zawijany w laurowych liściach. Kawałki fety polane oliwą i posypane oregano. To wszystko razem stanowiło paletę przystawek do picia ouzo, którego dziadek jest prawdziwym koneserem.
tavli
        Dziadek nic nie mówiąc (co jest jego standardowym zachowaniem) zaczął jeść i popijać. Feta co chwile pytając się czy niczego więcej mu nie trzeba, upewniała się, czy mimo nieustającego milczenia wszystko naprawdę jest dobre. Wszystko było dobre, a kiedy dziadek skończył jeść i pić, na stole zrobiło się miejsce i jak zawsze pojawił się Pomidor, czyli ojciec Janiego. To też przewiduje scenariusz wizyt dziadka, który po przekąsce zawsze gra ze swoim zięciem w tavli, czyli typową grecką  grę planszową, która polega na rzucaniu kostką i poruszaniu  pionkami. Zazwyczaj grają tak godzinami. Naprawdę godzinami… Nie mówią do siebie niczego, tylko wykrzykują numer oczek wyrzuconych przez kostkę, to kto teraz gra i kto wygrywa partię. Wszystko szło zgodnie ze standardowym scenariuszem, do momentu kiedy szykując się do wyjścia, zadałam głośno pytanie:
                       
-Gdzie znajduje się chiński sklep?
      Nawet w Grecji z dnia na dzień robi się coraz zimniej, a mój 20kilogramowy bagaż z Polski, nie przewidywał skarpet, rajstop i tego typu zimowych niezbędników. Ponieważ potrzebuję ich w dużej ilości, pomyślałam, że odwiedzę jakiś chiński sklep. Jak wiadomo nie ma miejsca na tej planecie, gdzie nie ma takiego sklepu, a zawsze można znaleźć tam wszystko za bardzo niską cenę.
-W centrum jest kilka sklepów chińskich. – odpowiedział Pomidor, kontynuując dalej swoją grę.
-Ale ten największy jest przy supermarkecie obok parkingu. Jest na pierwszym piętrze. Żeby do niego wejść, przejdziecie przez takie małe schodki, przy tylnym wejściu do marketu. – Prosta, logiczna odpowiedź Pomidora, rozwiała wszelkie wątpliwości i wiedzieliśmy już gdzie mamy iść. Kończyliśmy właśnie śniadanie i mieliśmy wyruszać  w drogę. Ale…
-Jakie schodki, co ty opowiadasz?! – wykrzyknął dziadek, ku zdziwieniu wszystkich, bo naprawdę bardzo rzadko coś dłuższego mówił.
-Tam nie ma żadnych schodków, tylko jest podjazd dla wózków. Wiem, pamiętam dokładnie, bo też często tam chodzę. – kontynuował o dziwo swoją wypowiedź dalej. – Do sklepu przechodzi się po podjeździe.
-Nie, nie, nie … – powiedział Pomidor – Daje sobie głowę obciąć – tam są na pewno schodki, takie małe, zaledwie kilka stopni.
-Ty idioto, jakie stopnie! Mieszkam tu 50 lat i tam jest p o d j a z d.
      Pomidor wstał po szklankę wody i zaczął jeszcze raz dokładnie tłumaczyć, od samego  początku, jak dojść do sklepu chińskiego kończąc swoją długą i powolną wypowiedź, wyrazem: SCHODKI ! – takie małe – zaledwie kilka stopni. Odpowiedzi dziadka nie byłam już w stanie zrozumieć, ale była długa, głośna i pełna emocji. Nie zrozumiałam również tego co dalej mówił Pomidor, ale jedząc śniadanie nauczyłam się dwóch nowych słówek powtarzanych cały czas: schodki, podjazd.
     Pół godziny później ta sama dyskusja trwała nadal, a emocje ani trochę nie opadły. Gra tavli przerwana w połowie została zapomniana, a kiedy już wychodziliśmy do owego chińskiego sklepu, zamykając drzwi odgłosy żywej dyskusji wcale nie ucichły.
Schodki. Podjazd. Podjazd. Schodki.
    Sklep znaleźliśmy bez problemu, bo przypomniało mi się że właściwie byłam już tam kilka razy, tylko nie bardzo pamiętałam jak dojść. Bardzo lubię ten sklep – bo jest tam dokładnie wszystko! Ponadto dobrze idzie mi porozumiewanie się z chińską sprzedawczynią, która po grecku mówi tak samo jak ja i zawsze się szeroko uśmiecha.
    W każdym razie kiedy ja z przyjemnością buszowałam wśród skarpetek za 1 euro, rajstop i rękawiczek, dziadek trzasnął drzwiami, powiedział, że ma dosyć tej rozmowy, a przy tym nie pozwolił się odwieść do domu, tylko wrócił do niego piechotą.
     Wychodząc ze sklepu, jak to po zakupach – w pełni szczęścia i z modnymi nabytkami, nie mogłam przestać się śmiać, patrząc na o co widzę…